wtorek, 14 stycznia 2014

64 stracone

Brzmi jak adres przy romantycznej, wąskiej uliczce w malowniczej Toskanii? Pewnie i tak, ale dziś jednak znowu o tenisie chciałem słów kilka. 64 to nic innego jak 128 podzielone przez 2, a 128 wiadomo - drabinka turnieju głównego każdego z Wielkich Szlemów. Drabinka, która w ciągu dwóch tygodni wygeneruje 127 przegranych i jednego tylko zwycięzcę. Poprzedni tydzień, w drugiej kolejności upłynął światu tenisowemu na śledzeniu nadzwyczaj gęsto posianych po antypodach turniejów ATP i WTA, bo w kolejności pierwszej wszyscy zajęci byli typowaniem i prognozowaniem wyników zbliżającego się Australian Open. Zupełnie jakby ktoś wymagał tutaj jasnowidztwa. Ale o jasnowidztwie komentatorów i ekspertów kiedy indziej, obiecuję.

Wśród prognozujących szukałem jednak kogoś, kogokolwiek, pojedynczego choćby głosu, który powiedziałby coś odkrywczego o turnieju pań. Chciałem usłyszeć przynajmniej parę odkrywczych zdań, a nie tylko nudne parafrazy pytania czy to już nie czas aby Serenie Williams powinęła się noga, i jakie to wielkie nieszczęście spotyka te z tenisistek, które trafiają do tej samej połowy drabinki turniejowej co utytułowana Amerykanką. Póki co u pań zasada jest prosta - gdy już "sierotka" skończy demontować kulki z karteczkami w środku, pędzimy szybko do tablicy zatytułowanej "draws" i im niżej jesteśmy, czyli im dalej od Sereny, tym dłużej sobie tego roku pogramy.

Trochę mi to przypomina jałowe nieco lata 2006 i 2007 w męskich rozgrywkach. Epickich pojedynków było dużo, ale jakoś najwięcej ochoty do walki wykazywali gracze ulokowani w turniejowych drabinkach z dala od Rogera Federera. W pojedynku ze Szwajcarem wygranie seta uznawane było wtedy za sukces, tak jak dziś za coś więcej niż blamaż uznaje się wydłużenie meczu ponad te magiczne 15 gemów przeciwko młodszej Williams. Mistrzów trzeba szanować, ale czyż nie marzymy o pojawieniu się Rafaela Nadala w spódnicy - zawodniczki, która wydarłaby dla nas kibiców te znaki zapytania, których w finałowych fazach turnieju brakuje? Pamiętam, że w okresie totalnej dominacji Federera miałem ochotę nosić na rękach każdego z tenisistów, który go pokonał lub miał papiery na zachwianie żelaznej równowagi szwajcarskiego mistrza.

Kobiece rozgrywki były kiedyś super ciekawe, szczególnie w okresie gdy jednocześnie grały siostry Williams, Caprati, Hingis i Davenport. Coś jak obecne,  super-four czy super-five (żeby nie narazić się na gniew fanów Del Potro) w rozgrywkach mężczyzn. U kobiet dziś niestety mamy Azarenkę, która zawsze przegra z Sereną, ale za to wygra z każdą inną, oraz Serenę, z którą większość zawodniczek przegrywa w szatni. 

Gdzieś w głębi serca myślę, że szanse na upragnione wzbogacenie kobiecych rozgrywek mogłaby mieć nasza Agnieszka Radwańska. Byle tylko była w stanie poświęcić jeden sezon na zbudowanie masy i dodaniu sobie mocy, nawet kosztem wyników by ze swoim talentem wspiąć się w końcu na tenisowy szczyt.