sobota, 6 kwietnia 2013

Naginanie rzeczywistości


Nie uznano dzisiaj prawidłowo strzelonej bramki Robertowi Lewandowskiemu w meczu Bundesligi przeciwko Augsburgowi. Na tamten moment chodziło o zdobycie gola w dziesiątym kolejnym meczu rozgrywek. Sędzia odgwizdał spalonego, spod nosa "Lewego" poleciało głośne "o maan" (nie użycie słowa na "k" w tej sytuacji to prawie zdrada narodowa :) ) i mecz potoczył się dalej. Nasz snajper powrócił to gorączkowego poszukiwania kolejnej okazji do wpisania się na listę strzelców. Wychodząc do główki Robert miał nie więcej jak pięć metrów do ostatniego obrońcy, który w momencie podania stal z nim idealnie w jednej linii. W takiej sytuacji sportowcowi nie pozostaje nic innego niż nagiąć w swojej głowie rzeczywistość i to co zapamiętał odnośnie pozycji jaką zajmował, tak aby nie dopuścić do powstania poczucia krzywdy czy innej wpływającej na jakość dalszej gry emocji. Bo jakie to ma znaczenie czy faktycznie byli na równi czy nie i czy w myśl przepisów spalony był czy też nie? Liczy się to, że sędzia uznał, że nie byli, a że spalony był. Dla zdrowia psychicznego chyba lepiej powiedzieć sobie "może faktycznie sekundę za wcześnie wystartowałem" i z luzem psychicznym wrócić do swoich zadań na placu gry. To zachowanie jest z resztą kolejnym dowodem mentalnego mistrzostwa sportowego, jakim od zawsze imponuje mi Robert Lewandowski. W dzisiejszym meczu z Augsburgiem nagrodą było wpisanie się ostatecznie na listę strzelców.


Podczas wczorajszego meczu Polaków w Pucharze Davisa przeciwko RPA w Zielonej Górze zauważyłem niebezpieczną tendencję do przesadnego roztrząsania sytuacji stykowych, rozstrzyganych przeciwko polskim tenisistom. Najpierw Jerzy Janowicz energicznie reklamował stykową piłkę, potem w swoim meczu podobnie zachował się Łukasz Kubot. Dzielnie wtórował im kapitan naszej reprezentacji, Radosław Szymanik. Cholera, w tenisie to jest tak, że piłka spadła, sędzie pokazał swoje, gramy na korcie bez challangu, więc trudno, szkoda, że widzieliśmy inaczej, ale gramy dalej. Profesjonalista wie, że tenis ma tak skonstruowany system liczenia punktów, że jeśli będzie lepszym tenisistą w meczu, to i tak zejdzie z kortu jako zwycięzca. Po drugie, wytrącasz człowieku sędziemu możliwość jakiejkolwiek autokorekty z chwilą, z którą otwierasz usta. Po trzecie strasznie gwiadorzysz, bo kłócić z sędziami z klasą i w sposób zjednujący sympatię publiczności to osobna umiejętność. A tutaj, mówię nadal o sytuacji z Zielonej Góry, po 5 sekundach awantury  i Kubot i Janowicz połowę hali mieli przeciwko sobie. Tym bardziej, że wiadomo, jedni widzieli aut i to wyraźny, a inni piłkę głęboko w korcie`. Czy nie lepiej nagiąć rzeczywistość, wgrać sobie do głowy replaya, na którym piłka ląduje zgodnie ze wskazaniem sędziego i zaoszczędzić energie i koncentrację? 

Oczywiście łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Zawodnik pewny swoich umiejętności i pozbawiony obaw o końcowy wynik, najczęściej się nie kłóci. Trudno nie przywołać tutaj najsłynniejszej tegorocznej awantury w polskim tenisie, a więc zachowania Janowicza podczas tegorocznego Australian Open i słynnego "how many times" (niewtajemniczonych zapraszam tutaj). I akurat w tym przypadku murem stoję za naszym tenisistą. Tak jak piszę wyżej, nie jest żadnym błędem nie kłócić się, ale nie mogliśmy oczekiwać od grającego na dalekim wyjeździe Jerzyka , powściągliwości w tej sytuacji. Bo ma lat 22, a nie 32 i przynajmniej wywołał awanturę w sposób godny zapamiętania. Ciekawe, że krytycznie w odniesieniu do jego zachowania odnosili się tylko ludzie nie mający z tenisem za wiele wspólnego (zapewne dogłębnie oczytani w tabloidach) i Wojciech Fibak....


piątek, 5 kwietnia 2013

Zawsze przygotowani. Od czegoś kibicowanie trzeba zacząć.

Puchar Davisa, Runda 2 I Grupy Euroafrykańskiej
Polska - RPA

5-7 kwietnia 2013
Centrum Rekreacyjno-Sportowe, Zielona Góra, Polska
ulica Sulechowska 41, Zielona Góra, Polska, 65-022
dokładna lokalizacja <

nawierzchnia: Hard (DecoTurf), Indoor
piłki: Head ATP

>>> (R1) mecz 1 (piątek, 5 kwietnia 2013, 16h00 C.E.T.): Jerzy Janowicz - Jean Andersen

followed by

(R2) mecz 2: Łukasz Kubot - Rik de Voest

>>> (R3) mecz 3 (sobota, 6 kwietnia 2013, 14h00 C.E.T.)
Mariusz Fyrstenberg/Marcin Matkowski - Rik de Voest/Jean Andersen

>>> (R4) mecz 4 (niedziela, 7 kwietnia 2013, 12h00 C.E.T.): Jerzy Janowicz - Rik de Voest

followed by

(R5) mecz 5: Łukasz Kubot - Jean Andersen

regulamin rozgrywek <

Gramy formułą best-of-five z piątym setem bez tie-breaka. W przypadku wcześniejszego rozstrzygnięcia spotkania niż w meczu numer 5, pozostałe spotkania rozgrywane są formułą best-of-three z tie-breakami we wszystkich setach.

Ciekawostka z regulaminu - po trzecim secie spotkania nie przysługuje zawodnikom przerwa (ma ktoś pomysł dlaczego?)

czwartek, 4 kwietnia 2013

dupy ruszcie dziewczyny

Co jest dziś na topie, sexy, trendy i najbardziej pociągające na rynku? Kiecki, makijaż, baby z jajami, matki polki? A po naszej stronie to niby metro, Beckham, hipsterzy i tym podobne? Jeśli wszyscy gramy w tą samą grę i na tych samych regułach, to w takim samym stopniu mamy prawo wymagać. A wymagając, naprowadzać się nawzajem sposobami i mediami dowolnymi na właściwą ścieżkę.

Postać wybitna

Wyjątkowo jak na kibiców sportowych zjednoczeni są fani białego sportu. Piękne jest bowiem to, że jak jeden mąż, kochają (kochamy!!) niespodziewane rozstrzygnięcia i niemal odruchowo kibicujemy słabszym. Gdyby przełożyć to na piłkę nożna, to FC Barcelona nie miałaby ani jednego kibica. Jest jeszcze element zapożyczony z, i tu niespodzianka i to taka prawdziwa, z łyżwiarstwa figurowego. Obowiązuje bowiem coś w rodzaju wkupienia się w serca publiczności. Można jednorazowym strzałem lub systematycznie. Przykładowo, przed Australian Open 2013 raczej mało kto lubił Stanislasa Wawrinkę (historia jego życia osobistego z resztą nigdy mu nie pomagała w zostaniu pupilem kibiców), ale po sensacyjnym występie przeciw Djokovicowi muszę przyznać, że uważniej i z większym sentymentem śledzę jego wyniki. Kiedyś genialną, rozgrywaną w godzinach nocnych pięciosetówką z Carlosem Moya podczas USOPEN, serca publiczności u schyłku swojej kariery podbił Todd Martin. Systematycznie z kolei, swoją nieprzeciętność zaznaczał Tommy Haas, pupil niemieckiej prasy, swego czasu wielka nadzieja niemieckiego tenisa. Postać to wybitna, a przy okazji jego sensacyjnego występu w zakończonym niedawno turnieju w Miami, warto powiedzieć kilka słów o tym, czego dzisiejszym rozgrywkom, moim zdaniem, najbardziej brakuje, a więc właśnie postaci wybitnych.


Nie ma co narzekać na czasy, mamy przecież czterech rywalizujących mistrzów, nigdy wcześniej tak cudownie nie było, wybór tego, który mecz odpalić nigdy nie był tak jasny i oczywisty. Gdy gra któryś z magicznego kwartetu Federer, Nadal, Murray, Djokovic - oglądamy, jeśli nie gra, to idziemy spać, bo szansa na widowisko znikoma, a z resztą nie sensu jakoś specjalnie utożsamiać się innymi grajkami, wszak prędzej czy później, któryś z czołowej czwórki dopadnie naszego wybrańca na poziomie turniejowej ćwiartki.  W niższych partiach rankingu mamy postaci delikatnie mówiąc miałkie, zarówno tenisowo jak i osobowościowo. Dodatkowo, jak się dobrze rozejrzeć, tylko Del Potro z całej pierwszej setki, poza oczywiście magicznych kwartetem, wygrał wielkoszlemowy turniej. A kto pamięta Henmana, Safina, Hewitta, Kuertena, Kafelnikova, Ivanisecica, Ferrero czy choćby właśnie młodego Haasa? A warto podkreślić, że są to tenisiści z jednej epoki, a każdy z nich to w sumie osobna tenisowa legenda, postać wybitna, wnosząca do rozgrywek ten element mocy z drugiej linii. Wielu z nich potrafiło namieszać w pojedynczych turniejach, czyniąc rozgrywki interesującymi na każdym ich etapie. 

W świetle powyższego, tym radośniejsza musiała być dla śledzących turniej w Miami wygrana Haasa z Djokovicem. Ja osobiście przed tym pojedynkiem wyobrażałem sobie Niemca łatającego spóźnienia do dwóch na trzy piłki, czyniącego to przy użyciu  lekko archaicznego stylu, od uchwytu rakiety zaczynając na tempie o jedną epokę wolniejszym kończąc. Wiedziałam, że powalczy (bo to taki zawodnik, który zawsze spróbuje) ale nie sądziłem że się załapie na grę, o zwycięstwie nie wspominając. Analogicznie - na początku kariery Hewitt sromotnie gonił Federera, aż w końcu Szwajcar wzniósł swój tenis dwa poziomy wyżej, by przez następną dekadę przegrać z Australijczykiem tylko raz. Oglądając Haasa, który swoim kompletnie oldschoolowym tenisem zadaje krzywdę Djokovicowi, nie sposób nie zapytać, dlaczego nie czynią tego fizycznie świeżsi choćby Tsonga, Raonic, Tomic czy niezniszczalny Ferrer? To przecież gracze ze ścisłej światowej czołówki, o stylu gry bardziej, a nawet więcej, zupełnie współczesnym. Co stoi zatem na przeszkodzie ich taktyczno-mentalnie przygotowaniu meczu pozwalającemu choćby raz nie położyć się przed mistrzami? Tego właśnie obecnie w rozgrywkach ATP brakuje mi najbardziej. Oporu graczy drugiego formatu, którzy przecież, jakby ich nie nazwać, stanowią, powiedzmy trzydziestu, najlepiej odbijających filcową piłkę facetów na kuli ziemskiej.

Tommy Haas osięgnął w karierze cztery półfinały Wielkiego Szlema, co jak na ponad piętnastoletnią karierę tenisową jest osiągnięciem raczej przeciętnym. Podobnie jest z ilością triumfów w turniejach rangi ATP - liczba 13 nie powala. Ale czy nie jest tak, że patrząc na schedule następnego dnia jakiegokolwiek turnieju, widząc na rozkładzie jazdy mecz Haasa, z punktu uznajemy to za ciekawe wydarzenie? I to bez względu na jego aktualne miejsce w rankingu. Rozgrywkom do życia i atrakcyjności graczy tego typu potrzeba jak tlenu, i w każdych ilościach.