wtorek, 11 czerwca 2013

secret blogers


Macie wśród znajomych kogoś kto pisze bloga? Dały Wam poczytać? Bo ja znam już kilka takich postaci ciekawych, które albo piszą, ale głęboko, do szuflady niemal, kryjąc się z tym pod gardą anonimowości, albo bardzo by pisać chciały, jednak zimny pod spływa im z czoła na samą myśl, że przelane na ekran, ubrane w słowa to co naprawdę myślą o otaczającym ich świecie miałoby ujrzeć światło dzienne. Nawet nie sądziłem, że napiszę kiedyś na swoim blogu wpis o pisaniu bloga...

Powtarzając wyraz blog po raz trzeci w dwóch ostatnich zdaniach, od razu poczułem się lepiej po długiej przerwie nie pisania. Przyznam się , że ostatnio tę jakże szlachetną czynność zastępowało mi korespondowanie z pewną ciekawą osobą z wybrzeża, z tripolis, nie wykluczone nawet, że dziesiątki stron facebookowej korespondencji kiedyś ujrzą światło dzienne w miękkiej lub, o zgrozo, twardej oprawie.

Mówią, że sukces bloga to regularność i pewnie tak jest. Ale sukces udanych treści bloga to szukanie inspiracji, odwaga pisania, niepohamowany styl i szeroko pojęte życie autora bloga, oby jak najciekawsze i jak najbardziej wypełnione pasją. Powodów pisania, haha, jak to się ładnie nazywa "pamiętnika internetowego" jest pewnie tyle, ile ich napisano, ale powód niepisania wydaje się być częściej wspólny. I jeśli mam zgadywać, a raczej szacować, bo na zgadywanki mam powiedzmy jeszcze za mało :D lat, to strzelam, że chodzi o strach przed byciem ocenionym przez czytelników. Jednym ze sporych sukcesów w mojej pedagogicznej karierze i w pracy nad własnym narządem służącym do myślenia było wyzbycie niemal do zera strachu przed tym, co myślą o mnie inni. I niczym to dziecko, które jest przekonane, że gdy zamknie oczy, to nikt go nie widzi, myślałem, że w podobnym kierunku zmierza radośnie cała reszta ludzkości. I tu się mylisz, Grucha. Co myśleć o sytuacji, gdy spotykamy się ze strachem przed publikowaniem nawet anonimowo własnych myśli przez ludzi, których wiem, że stać na zrobienie tego.  Nie chcę nawet zastanawiać się nad mocą obaw wszystkich niedoszłych blogerów przed nieanonimową oceną ich osób w, że tak się brzydko wyrażę, realu. Nie wiarygodne, znowu przeceniłem nasz gatunek.

Nie zakończę tego wpisu receptą na wyzbycie się spojrzenia trzeciego oka, tego wielkiego chodzącego obok O MÓJ BOŻE JAK WYGLĄDA TO CO JA ROBIĘ I JAK BRZMI TO CO JA MÓWIĘ... Cholerna strata czasu... i jedno i drugie. Będąc już po tej lepszej stronie mocy mogę tylko gorąco polecić, bo z mechaniki to jak smar, z medycyny wycięcie wrzodu, a może nawet raka, z dermatologii usunięcie bąbla, z klimatów wysokogórskich gorący napój po ucieczce ze strefy śmierci.

sobota, 6 kwietnia 2013

Naginanie rzeczywistości


Nie uznano dzisiaj prawidłowo strzelonej bramki Robertowi Lewandowskiemu w meczu Bundesligi przeciwko Augsburgowi. Na tamten moment chodziło o zdobycie gola w dziesiątym kolejnym meczu rozgrywek. Sędzia odgwizdał spalonego, spod nosa "Lewego" poleciało głośne "o maan" (nie użycie słowa na "k" w tej sytuacji to prawie zdrada narodowa :) ) i mecz potoczył się dalej. Nasz snajper powrócił to gorączkowego poszukiwania kolejnej okazji do wpisania się na listę strzelców. Wychodząc do główki Robert miał nie więcej jak pięć metrów do ostatniego obrońcy, który w momencie podania stal z nim idealnie w jednej linii. W takiej sytuacji sportowcowi nie pozostaje nic innego niż nagiąć w swojej głowie rzeczywistość i to co zapamiętał odnośnie pozycji jaką zajmował, tak aby nie dopuścić do powstania poczucia krzywdy czy innej wpływającej na jakość dalszej gry emocji. Bo jakie to ma znaczenie czy faktycznie byli na równi czy nie i czy w myśl przepisów spalony był czy też nie? Liczy się to, że sędzia uznał, że nie byli, a że spalony był. Dla zdrowia psychicznego chyba lepiej powiedzieć sobie "może faktycznie sekundę za wcześnie wystartowałem" i z luzem psychicznym wrócić do swoich zadań na placu gry. To zachowanie jest z resztą kolejnym dowodem mentalnego mistrzostwa sportowego, jakim od zawsze imponuje mi Robert Lewandowski. W dzisiejszym meczu z Augsburgiem nagrodą było wpisanie się ostatecznie na listę strzelców.


Podczas wczorajszego meczu Polaków w Pucharze Davisa przeciwko RPA w Zielonej Górze zauważyłem niebezpieczną tendencję do przesadnego roztrząsania sytuacji stykowych, rozstrzyganych przeciwko polskim tenisistom. Najpierw Jerzy Janowicz energicznie reklamował stykową piłkę, potem w swoim meczu podobnie zachował się Łukasz Kubot. Dzielnie wtórował im kapitan naszej reprezentacji, Radosław Szymanik. Cholera, w tenisie to jest tak, że piłka spadła, sędzie pokazał swoje, gramy na korcie bez challangu, więc trudno, szkoda, że widzieliśmy inaczej, ale gramy dalej. Profesjonalista wie, że tenis ma tak skonstruowany system liczenia punktów, że jeśli będzie lepszym tenisistą w meczu, to i tak zejdzie z kortu jako zwycięzca. Po drugie, wytrącasz człowieku sędziemu możliwość jakiejkolwiek autokorekty z chwilą, z którą otwierasz usta. Po trzecie strasznie gwiadorzysz, bo kłócić z sędziami z klasą i w sposób zjednujący sympatię publiczności to osobna umiejętność. A tutaj, mówię nadal o sytuacji z Zielonej Góry, po 5 sekundach awantury  i Kubot i Janowicz połowę hali mieli przeciwko sobie. Tym bardziej, że wiadomo, jedni widzieli aut i to wyraźny, a inni piłkę głęboko w korcie`. Czy nie lepiej nagiąć rzeczywistość, wgrać sobie do głowy replaya, na którym piłka ląduje zgodnie ze wskazaniem sędziego i zaoszczędzić energie i koncentrację? 

Oczywiście łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Zawodnik pewny swoich umiejętności i pozbawiony obaw o końcowy wynik, najczęściej się nie kłóci. Trudno nie przywołać tutaj najsłynniejszej tegorocznej awantury w polskim tenisie, a więc zachowania Janowicza podczas tegorocznego Australian Open i słynnego "how many times" (niewtajemniczonych zapraszam tutaj). I akurat w tym przypadku murem stoję za naszym tenisistą. Tak jak piszę wyżej, nie jest żadnym błędem nie kłócić się, ale nie mogliśmy oczekiwać od grającego na dalekim wyjeździe Jerzyka , powściągliwości w tej sytuacji. Bo ma lat 22, a nie 32 i przynajmniej wywołał awanturę w sposób godny zapamiętania. Ciekawe, że krytycznie w odniesieniu do jego zachowania odnosili się tylko ludzie nie mający z tenisem za wiele wspólnego (zapewne dogłębnie oczytani w tabloidach) i Wojciech Fibak....


piątek, 5 kwietnia 2013

Zawsze przygotowani. Od czegoś kibicowanie trzeba zacząć.

Puchar Davisa, Runda 2 I Grupy Euroafrykańskiej
Polska - RPA

5-7 kwietnia 2013
Centrum Rekreacyjno-Sportowe, Zielona Góra, Polska
ulica Sulechowska 41, Zielona Góra, Polska, 65-022
dokładna lokalizacja <

nawierzchnia: Hard (DecoTurf), Indoor
piłki: Head ATP

>>> (R1) mecz 1 (piątek, 5 kwietnia 2013, 16h00 C.E.T.): Jerzy Janowicz - Jean Andersen

followed by

(R2) mecz 2: Łukasz Kubot - Rik de Voest

>>> (R3) mecz 3 (sobota, 6 kwietnia 2013, 14h00 C.E.T.)
Mariusz Fyrstenberg/Marcin Matkowski - Rik de Voest/Jean Andersen

>>> (R4) mecz 4 (niedziela, 7 kwietnia 2013, 12h00 C.E.T.): Jerzy Janowicz - Rik de Voest

followed by

(R5) mecz 5: Łukasz Kubot - Jean Andersen

regulamin rozgrywek <

Gramy formułą best-of-five z piątym setem bez tie-breaka. W przypadku wcześniejszego rozstrzygnięcia spotkania niż w meczu numer 5, pozostałe spotkania rozgrywane są formułą best-of-three z tie-breakami we wszystkich setach.

Ciekawostka z regulaminu - po trzecim secie spotkania nie przysługuje zawodnikom przerwa (ma ktoś pomysł dlaczego?)

czwartek, 4 kwietnia 2013

dupy ruszcie dziewczyny

Co jest dziś na topie, sexy, trendy i najbardziej pociągające na rynku? Kiecki, makijaż, baby z jajami, matki polki? A po naszej stronie to niby metro, Beckham, hipsterzy i tym podobne? Jeśli wszyscy gramy w tą samą grę i na tych samych regułach, to w takim samym stopniu mamy prawo wymagać. A wymagając, naprowadzać się nawzajem sposobami i mediami dowolnymi na właściwą ścieżkę.

Postać wybitna

Wyjątkowo jak na kibiców sportowych zjednoczeni są fani białego sportu. Piękne jest bowiem to, że jak jeden mąż, kochają (kochamy!!) niespodziewane rozstrzygnięcia i niemal odruchowo kibicujemy słabszym. Gdyby przełożyć to na piłkę nożna, to FC Barcelona nie miałaby ani jednego kibica. Jest jeszcze element zapożyczony z, i tu niespodzianka i to taka prawdziwa, z łyżwiarstwa figurowego. Obowiązuje bowiem coś w rodzaju wkupienia się w serca publiczności. Można jednorazowym strzałem lub systematycznie. Przykładowo, przed Australian Open 2013 raczej mało kto lubił Stanislasa Wawrinkę (historia jego życia osobistego z resztą nigdy mu nie pomagała w zostaniu pupilem kibiców), ale po sensacyjnym występie przeciw Djokovicowi muszę przyznać, że uważniej i z większym sentymentem śledzę jego wyniki. Kiedyś genialną, rozgrywaną w godzinach nocnych pięciosetówką z Carlosem Moya podczas USOPEN, serca publiczności u schyłku swojej kariery podbił Todd Martin. Systematycznie z kolei, swoją nieprzeciętność zaznaczał Tommy Haas, pupil niemieckiej prasy, swego czasu wielka nadzieja niemieckiego tenisa. Postać to wybitna, a przy okazji jego sensacyjnego występu w zakończonym niedawno turnieju w Miami, warto powiedzieć kilka słów o tym, czego dzisiejszym rozgrywkom, moim zdaniem, najbardziej brakuje, a więc właśnie postaci wybitnych.


Nie ma co narzekać na czasy, mamy przecież czterech rywalizujących mistrzów, nigdy wcześniej tak cudownie nie było, wybór tego, który mecz odpalić nigdy nie był tak jasny i oczywisty. Gdy gra któryś z magicznego kwartetu Federer, Nadal, Murray, Djokovic - oglądamy, jeśli nie gra, to idziemy spać, bo szansa na widowisko znikoma, a z resztą nie sensu jakoś specjalnie utożsamiać się innymi grajkami, wszak prędzej czy później, któryś z czołowej czwórki dopadnie naszego wybrańca na poziomie turniejowej ćwiartki.  W niższych partiach rankingu mamy postaci delikatnie mówiąc miałkie, zarówno tenisowo jak i osobowościowo. Dodatkowo, jak się dobrze rozejrzeć, tylko Del Potro z całej pierwszej setki, poza oczywiście magicznych kwartetem, wygrał wielkoszlemowy turniej. A kto pamięta Henmana, Safina, Hewitta, Kuertena, Kafelnikova, Ivanisecica, Ferrero czy choćby właśnie młodego Haasa? A warto podkreślić, że są to tenisiści z jednej epoki, a każdy z nich to w sumie osobna tenisowa legenda, postać wybitna, wnosząca do rozgrywek ten element mocy z drugiej linii. Wielu z nich potrafiło namieszać w pojedynczych turniejach, czyniąc rozgrywki interesującymi na każdym ich etapie. 

W świetle powyższego, tym radośniejsza musiała być dla śledzących turniej w Miami wygrana Haasa z Djokovicem. Ja osobiście przed tym pojedynkiem wyobrażałem sobie Niemca łatającego spóźnienia do dwóch na trzy piłki, czyniącego to przy użyciu  lekko archaicznego stylu, od uchwytu rakiety zaczynając na tempie o jedną epokę wolniejszym kończąc. Wiedziałam, że powalczy (bo to taki zawodnik, który zawsze spróbuje) ale nie sądziłem że się załapie na grę, o zwycięstwie nie wspominając. Analogicznie - na początku kariery Hewitt sromotnie gonił Federera, aż w końcu Szwajcar wzniósł swój tenis dwa poziomy wyżej, by przez następną dekadę przegrać z Australijczykiem tylko raz. Oglądając Haasa, który swoim kompletnie oldschoolowym tenisem zadaje krzywdę Djokovicowi, nie sposób nie zapytać, dlaczego nie czynią tego fizycznie świeżsi choćby Tsonga, Raonic, Tomic czy niezniszczalny Ferrer? To przecież gracze ze ścisłej światowej czołówki, o stylu gry bardziej, a nawet więcej, zupełnie współczesnym. Co stoi zatem na przeszkodzie ich taktyczno-mentalnie przygotowaniu meczu pozwalającemu choćby raz nie położyć się przed mistrzami? Tego właśnie obecnie w rozgrywkach ATP brakuje mi najbardziej. Oporu graczy drugiego formatu, którzy przecież, jakby ich nie nazwać, stanowią, powiedzmy trzydziestu, najlepiej odbijających filcową piłkę facetów na kuli ziemskiej.

Tommy Haas osięgnął w karierze cztery półfinały Wielkiego Szlema, co jak na ponad piętnastoletnią karierę tenisową jest osiągnięciem raczej przeciętnym. Podobnie jest z ilością triumfów w turniejach rangi ATP - liczba 13 nie powala. Ale czy nie jest tak, że patrząc na schedule następnego dnia jakiegokolwiek turnieju, widząc na rozkładzie jazdy mecz Haasa, z punktu uznajemy to za ciekawe wydarzenie? I to bez względu na jego aktualne miejsce w rankingu. Rozgrywkom do życia i atrakcyjności graczy tego typu potrzeba jak tlenu, i w każdych ilościach.


środa, 27 marca 2013

Po co nam te wrotki?!

Po DESKIDANCE ja już nic nie rozumiem. Po pierwsze wykręcone określenie "odpinamy wrotki" jak na moje skromne inżynierskie oko, powinno brzmieć zapinamy wrotki, czyli wsiadamy do pojazdu tak samo niestabilnego jak nieprzewidywalnego i z funkcją niechybnej wywrotki, prawdopodobnej w każdej chwili. Odpinanie w tej sytuacji było by czymś w rodzaju lądowania, powrotu do twardego stąpania twardo po ziemskiej skorupie.  Ale nie ma co się kłócić, etymologia może mieć czwarte dno, tak jak wbijanie gwoździa - pijaństwo, rozwiązłość i do tego rzemiosło pod jedna banderą.

Czego tak naprawdę nie rozumiem, to po co nam te wrotki na co dzień i dlaczego musimy przejechać 1700 km, wznieść się o dodatkowe 2000 m nad poziom morza, żeby bez przesadnego lansu i blichtru obalić bariery, które na śródlądziu czy tam na nizinach i depresjach (pozdro dla TriPolis) są wszechobecne? Nie wierzę, że chodzi o alkohol i inne takie, bo przed i po spożyciu czy użyciu przeszkód do jednoczenia się wokół wspólnego dobra/pasji/sposobu bycia jest dokładnie tyle samo co przed. A może chodzi o wspólnego wroga jakim na cały ten czas stają się francuscy gospodarze, tym razem z Val d'Allos? Włącza się syndrom oblężonej twierdzy, my Polacy bawimy się, a Wam, żabojadom nic do tego, możecie tylko patrzeć i podziwiać jak to się robi w kraju, położenia którego nawet nie jesteście pewni. 

Włącza mi się głowie temat zahamowań, których brak podziwiałem ostatnio z zachwytem u kilku poznanych, góralskich przedstawicielach gatunku ludzko-polskiego. Zakopiańczycy, bo o nich konkretnie mowa (i nie , broń panienko najjaśniejsza, nie chodzi o Bachledów, Gąsieniców ani Byrcynów) jawią mi się trochę jak takie pozbawione barier dzieci, które walą prosto z mostu, w taki charakterystycznie śmieszący dorosłych sposób. W wolnym tłumaczeniu without small garden. Mają wrotki odpięte na stałe? Zostawili w garażu albo w ogóle nigdy ich nie posiadali, na Podhalu w końcu bida aż piszczy. Może właśnie zbyt materialistyczne podejście każe nam te ciężko zapracowane wrotki nosić i używać, a w sumie chyba niepotrzebnie. Płacimy nielubianą pracą za rzeczy których nie potrzebujemy i które stają się barierą zamiast radością? Skąd my to znamy...

środa, 27 lutego 2013

55 minut dla wytrwałych

Dzisiaj filmowo, na pewno wszystkich tych zagrań nie widzieliście. Pozycja dla wytrwałych :)


Fajnie jak zagranie polskiego tenisisty znajdzie się w takiej kompilacji, jakby nigdy nic (haha, jakbyśmy byli potęgą tenisową, albo od zawsze do światowej elity tenisa należeli). Miłego oglądania. 

wtorek, 26 lutego 2013

Dyscyplina doskonała


Nie wiem jak Was, ale mnie przechodzą ciężkie dreszcze, albo używając słów mojego ulubionego komentatora tenisowego, Karola Stopy, skóra mi cierpnie, gdy słyszę o próbach manipulowania przy przepisach gry w tenisa. Wiadomo, zmiany napędzają postęp, dają poczucie odświeżenia no i od punktu zmiany można mówić o nowej epoce, podkreślać, że coś stało się przed zmianą lub też po niej. Ostatnią dobrą modyfikacją jaką sobie przypominam to likwidacja przerwy po pierwszym gemie i obligatoryjna przerwa po secie bez względu na wynik. To była dobra zmiana, porządkująca organizację gry, z samą rozgrywką nie miała jednak nic wspólnego. Poza tym były tylko projekty zmian, które szczęśliwie lądowały w koszu.

Ostatnia duża rewolucja
to próba uratowania debli. Skracając mecze, próbowano dodać element przypadkowości (w sztuczny miało to zaburzyć przewidywalność rozstrzygnięć) i skrócić rywalizację. Nagłą śmierć testowano między innymi w Mistrzostwach Polski... singlistek. Ktoś, kto nad zmianą srogo się głowił (i najwyraźniej oglądał dużo NHL, tam nagła śmierć sprawdza się doskonale) najwyraźniej nie rozumiał, że nie można mieć w sporcie samych decydujących momentów, i gdyby dać mu wolną rękę pewnie chciałby rozgrywać sety do 4 zamiast do 6 (haha, prawie jak formuła setów od 2:2 znana z rozgrywek amatorów). A przecież bez odpowiedniego podprowadzenia, rozstrzygająca rozgrywka przestaje być ostatecznie emocjonująca. Ja w tym miejscu oczywiście celowo przesadzam i nakreślam trochę skrajności, ale czy konkurs rzutów karnych ma sens bez wcześniejszych, nawet najnudniejszych 90 minut? Z grą podwójną wyszło tak jak każdy widzi, debel wylądował na bocznych kortach, prestiż utrzymały rozgrywki tylko wielkoszlemowe, a więc te, gdzie gra się pełną formułą best-of-three i bez to skracania gemów do maksymalnie 7 piłek, czyli nagłej śmierci przy 40:40. A legendarne mecze deblowe? Mam wrażenie, że ostatnie rozegrano jeszcze w czasach formuły best-of-five, albo w niezawodnym Pucharze Davisa, gdzie daleko szukać nie trzeba. Pamiętacie lutowy pojedynek Szwajcarów z Czechami w Bazylei? Pewnie nie dałby kibicom nawet połowy tych emocji, gdyby rozegrano według uproszczonej formuły. Każdy z nas ma swoje ulubione, legendarne i niepowtarzalne mecze, ale jestem przekonany, że większość z nich rozegrana według innych zasad, nawet w wyobraźni momentalnie blednie.. 

Niedawno powróciła dyskusja na temat netu (http://bit.ly/135F899). Natychmiast przyszło mi do głowy, że pewnie któremuś z bossów telewizyjnych na słupkach w excelu wyszło, że finał US OPEN 2012 nie przyniósł zakładanych zysków, ponieważ był za długi (i zdjął czas antenowy programowi zaplanowanemu zaraz po nim) i pora raz jeszcze przeforsować jakiś "ciekawy" pomysł, w teorii mający zyskać czas. Na pierwszy ogień poszła zamiana zwyczajowych 20 sekund między piłkami na sztywne 25 sekund. Zgodnie z wyliczeniami oszczędza to około 2 minut (słownie: dwa) na przestrzeni pięciosetowego meczu. Oszczędności z likwidacji (błagajmy niebiosa aby tylko potencjalnej) netu są trudniejsze do zmierzenia, ale oszczędność na pewno pewno będzie bliska zeru. Zasada powtarzania podania po zahaczeniu taśmy przez piłkę nie wzięła się i warto to przypominać przy okazji każdej próby jej likwidacji. Sytuacja nie jest jeszcze na tyle poważna by używać słowa zamach, bo na szczęście sami tenisiści sami wiedzą, co dla nich dobre. Potrafią też swojego zawodu skutecznie bronić  co udowodnili już raz w 1999, skutecznie wybijając z głowy władzom światowego tenisa pomysł likwidacji netu. Mam nadzieję, że uczestnicy challengerów testujący w pierwszym kwartale 2013 ten promujący przypadek fragment gry nie pozostawią suchej nitki na pomyśle i kupią nam dekadę spokoju w tej materii. 

Zasady gry w tenisa i system liczenia punktów są bardzo dobrze skonstruowane,  ograniczają element przypadku praktycznie do zera, a szczęśliwe rozstrzygnięcia mają miejsce tylko w przypadku bardzo wyrównanych spotkań, zatem w meczach, w których trudno jednogłośnie wskazać lepszego. W pozostałych przypadkach, ujmując rzecz najprościej, lepszy ma tyle szans na udowodnienie swojej wyższości, że jeśli ich nie wykorzystuje, to znaczy, że jest słabszy. Nie jeden raz podawałem sprawiedliwość rozgrywki jako cechę stanowiącą największą zaletę białego Likwidacja netu to krok oddalający tenis od tego, co przez lata przynosiło mu popularność i stanowiło o wyjątkowości rywalizacji .

Dla kibica sportowego, który akurat umiłował sobie tenis i kopaną (czyli takiego jak moja skromna osoba), brak podążania za duchem gry przez władze tych dyscyplin boli podwójnie. W futbolu, gdzie zmiany są konieczne, natychmiast, tutaj, teraz, aby grę uporządkować, przywrócić na tory uczciwości i męskości, na drodze stoi konserwa i jakaś tam loża starych dziadków w Anglii, która jest ciałem tak abstrakcyjnym, że nawet nie chce mi się nadwyrężać dobroci wujka googla, by precyzyjnie przywołać jej nazwę. W tenisie, gdzie problem w zasadzie nie istnieje, zasady są dobre, uczciwe i pozwalają zawsze wyłaniać lepszego, tak potrzebny konserwatyzm  oddał pole, jak zwykle nieopodatkowanym, niemądrym pomysłom. Oby skończyło się tylko na strachu. 

Ten luz...


Jakiego niesamowitego luzu nabierają ludzie powszechnie uwielbiani. Mi najbardziej w oczy zawsze rzuca się kompletnie zrelaksowana mimika twarzy. Miałem okazję (i szczęście) obserwować Federera na początku jego drogi na tenisowy szczyt (haha, jeszcze wtedy inny bohater tamtych czasów, Lleyton Hewitt często sprawiał mu lanie) i pamiętam go jako człowieka pełnego niepewności, potrafiącego, prawie jak Marat Safin, oddać mecz z przyczyn czysto emocjonalnych, niemal celowo przegrywając piłki, byle by tylko jak najszybciej opuścić kort. Ile to razy w napięciu, z poczuciem niesmaku i zawodu opuszczał kort na początku swojej tenisowej drogi.




Tylko Roger może sobie pozwolić na takie numery

Wszystko zaczęło się na Wimbledonie 2003 - finał wygrany z Markiem
Philippoussisem dał początek ery wielkiego Szwajcara. Od tamtej chwili nie było już wątpliwości - czyste mistrzostwo. Pamiętacie pierwszą poważna eksplozję Małysza w 2001 w Garmisch Partenkirchen? Tego naładowane brakiem wprawy wywiady, w których jedyne co go interesowało by nikt przypadkiem nie próbował ściągnąć mu zgłowy czapeczki z logo jego żywiciela, firmy RedBull. A na koniec kariery jak patrzyłem na wielkiego skoczka z Wisły widziałem twarz człowieka spełnionego, wyluzowanego, takiego, któremu krzywda  stać się nie może. Mam identyczne skojarzenia, gdy patrzę na Rogera i luz jakim potrafi obdarzyć dziennikarzy, kibiców a nawet rywali. Po prostu wielki mistrz.

TENNIS IS A MIND GAME

Wawrinka i Djokovic, Monfils i Simon, medical timeout, Sloane Stephens i to w zasadzie tyle o Australian Open 2013. Relatywnie mało zaciętych spotkań, hegemonia faworytów i jeszcze na to wszystko ten hiszpański troll, David Ferrer, który raz kolejny wysadził z siodła wszystkich ciekawych graczy po swojej stronie drabinki, by ponownie zafiniszować efektownym oddaniem się w meczu z potentatem. Trochę mi w tym turnieju brakowało ciężaru gatunkowego, dramatycznych pojedynków graczy niekoniecznie ze ścisłej czołówki. Nie da się zorganizować legendarnej pięciosetówki na zawołanie, wiadomo, dlatego tym bardziej szkoda, że nie mieliśmy finału na miarę tego sprzed 12 miesięcy.


Okazuje się bowiem, że nie jest bez znaczenia, którzy gladiatorzy z wielkiej czwórki spotykają się w finale lub półfinale, bo widowiska, poziomu i dramaturga nie gwarantuje każdy co do jednego układ par. W niedzielnym finale było widać jak na patelni, że Murray i Djokovic to gracze potrzebujący dodatkowego zapłonu do osiągnięcia tenisowej nadświetlnej. Jeśli po drugiej stronie siatki staje przeciwnik, którego nazwisko samo w sobie jest przy okazji nazwą stylu gry w tenisa, to i owszem. Serb i Szkot to świetni i bardzo solidni partnerzy do takiego tanga, w którym do ostatniego taktu nie będzie znane rozstrzygnięcie. Przeciwko Federerowi, Nadalowi czy choćby Del Porto mecz z gatunku tych epików znad tenisowej przepaści murowany. Pojedynek Nole z Wawrinką, tenisistą ze stylu i psychiki (poniekąd nieodgadnionej) podobnego zupełnie do nikogo, był genialnym widowiskiem, ale to właśnie dlatego, że miał kto w tamtym meczu dorzucać do pieca.

Na tle tej znakomitej dwójki konkurencja wypada oczywiście blado. Ale nie dlatego, że Murray i Djoko porażają elegancją i doskonałością jak Federer, albo energią i nieustępliwością jak Nadal. Ci dwaj to raczej rzemieślnicy, którzy zdystansowali konkurencję warsztatem. Są zwyczajnie lepsi, dokładniejsi i szybsi o to jedno tempo od całej reszty. Oczywiście poza tymi, od których są szybsi o dwa tempa. Mają bowiem panowie forhand, backhand niby mało charakterystyczne, ale jednak z tym dodatkowym zastrzykiem pewności i jakości. To tak jakby wypuścić na tor dwa auta, z których jedno ma trochę lepszy silnik, nieco bardziej zaawansowane opony, ciut lepszą aerodynamikę, a do tego kierowcę z chłodniejszą głową. Wiadomo, że wszystko rozstrzygnie się w dwóch, maksymalnie trzech, jak na wielkiego szlema przystało, zakrętach.

Nie ujmując niczego tym dwóm gościom, którzy już i tak sporo ciekawego dali światowym rozgrywkom, spośród wielkiego kwartetu, broń boże smyczkowego, australijskiemu finałowi trafiła się para najmniej ciekawa. Zderzenie podobnych stylów, określanych jako aktywna defensywa, zawsze pozostanie tym, czym jest połączenie puddingu waniliowego z ... puddingiem waniliowym. Efekt raczej przewidywalny i tym bardziej mało wybuchowy. Finał Australian Open 2013 rozegrał się głowach, co zaskoczeniem nie było. Co zaskakuje, to fakt,  że Murray wydaje się jeszcze nie rozumieć tego, o czym Novak mówi otwarcie, nawet w wywiadach pomeczowych. Cytując, "tennis is a mind game". W ważnych punktach pojedynku widać było bowiem niezwykle wyraźnie, jak obaj gracze skupiają się na kompletnie innych elementach tenisowego sztuki. Szkot koncentrował się na elementach gry, zaś Serb niemal wyłącznie na podtrzymaniu pewności siebie i odpowiedniego nastawienia mentalnego.

Jeden z niezapomnianych przeze mnie przykładów z przeszłości, tym celniejszy, że dotyczący brytyjskiego tenisa, to mecz Tima Henmana z Richardem Krajickiem podczas US OPEN 2000. Tamtego wieczoru na Arthur Ash Stadium gościom zaserwowano zderzenie podobnych stylów, zbliżonych umiejętności i  przepiękny serv'n'volleyowy tenis. Spotkanie zacięte, długimi fragmentami porywające, jednak trudno było mieć wątpliwości co do tego jak to się  wszystko skończy. Na korcie było widać wyraźnie który z grających to mistrz Wimbledonu, a który to tylko wieczny pretendent. Dawało się odczuć, i to  bez zaglądania w statystyki, który z grających z wielkim mistrzem tamtych czasów Petem Samprasem, wygrywał, a któremu udało się raz wygrać. Murray w turnieju wielkiego szlema zwyciężył to fakt, a czy powtórzy ten sukces pozostanie odrębnym pytaniem. Uwagę zwraca to, że potrzebował aż 5 prób by oswoić się z ciężarem gatunkowym meczu finałowego w turnieju wielkoszlemowym. Djokovic zgarnął  swój pierwszy triumf już za drugim razem, przy czym warto zaznaczyć, że w pierwszym podejściu za rywala miał na Federera w peaku swojej kariery. Australian Open 2013 było jego szóstym wielkoszlemowym tytułem i nie jest raczej pytaniem czy to już ostatni...

what the fuck was that?

Jedno 4:0 wiosny nie czyni. Postanowiłem jednak poczekać jeszcze z kredytem zaufania dla jakość gry Kolejorza. Nie idźmy na łatwiznę. Doświadczenie w oglądaniu kopanej podpowiada, że jakość strzelanych goli świadczy o formie i klasie drużyny, a fuksy maskują miernotę. Nie podobały mi się bramki strzelone Ruchowi, przepraszam. Oczywiście cieszę, że ze zwycięstwa, trzech punktów, a chyba najbardziej z tego, że nie położyli się jak to zwykli od lat czynić na Cichej. Z resztą,  po tym co napisałem w poprzednim wpisie, w razie porażki czas byłby chyba zamykać bloga. Przypadek Kuźniara z TVN-u uczy ostrożności z podobnymi deklaracjami i każe składać je raczej z dołu, co właśnie uczyniłem.

piątek, 22 lutego 2013

Poznańska Przeciętność

Na Lecha w meczu z chorzowskim ligowym karłem można stawiać w ciemno. I nie dlatego, że Poznaniacy dobrze w tym sezonie grają na wyjazdach, bo grają na nich szczęśliwie. I też nie z powodu jakiejś niesamowitej passy, jaką mają na boisku (no bo przecież nie stadionie) na Cichej w Chorzowie, bo tam przez ostatnie dwie dekady idzie im wyjątkowo źle. Jednak zawsze pojawiające się w Lechu nowe siły stanowiły o sile ognia, dawały powiew świeżości, nieprzewidywalności i tą siłę uderzenia, dla której poznańscy fani od lat zapełniają trybuny na Bułgarskiej.

Wiadomo, że jak kupisz dwa nowe ciuchy,

wtorek, 19 lutego 2013

Dyscyplina doskonała

Nie wiem jak Was, ale mnie przechodzą ciężkie dreszcze, albo używając słów mojego ulubionego komentatora tenisowego, Karola Stopy, skóra mi cierpnie, gdy słyszę o próbach manipulowania przy przepisach gry w tenisa i systemie liczenia punktów. Wiadomo, zmiany napędzają postęp, dają poczucie świeżości,  no i od punktu zmiany można mówić o nowej epoce, podkreślać, że coś stało się przed zmianą lub też po niej. Ostatnią dobrą modyfikacją jaką sobie przypominam to likwidacja przerwy po pierwszym gemie i obligatoryjna przerwa po secie, bez względu na wynik. To była dobra zmiana, porządkująca organizację gry, choć z samą rozgrywką nie miała jednak nic wspólnego. Poza tym były tylko projekty zmian, które szczęśliwie lądowały w koszu.

Ostatnia duża rewolucja

czwartek, 14 lutego 2013

Hebel kompletny

Winien relację z dolnośląskich, sobotnich wyczynów tenisowych na poziomie Amatorskiego Tenisa Polskiego, czyli ATP Babolat Tour, uprzejmie relacjonuję. Poza miłą atmosferą i naprawdę fajnym klubem tenisowym C.T. Redeco, dobrego o swoim występie mogę powiedzieć tylko tyle, że czułem, iż stać mnie na więcej. Dużo więcej. Tennis is a mind game, jak pisałem kilka tygodni temu. Teraz wiem dodatkowo, że hebel to narzędzie, które należy trzymać z dala od rakiet tenisowych, najlepiej w drugim pokoju.

Ciężko w to uwierzyć, ale chwila zapisania się na ten turniej

wtorek, 12 lutego 2013

Female population after midnight

Nieszczęśliwe, zagubione, znudzone. Takie określenia przychodziły mi do głowy gdy w ostatnią sobotę obserwowałem kobiety w jednym z ważniejszych poznańskich klubów. Miejsce bardziej mainstreamowe niż offowe, gdzie raczej mało jest miejsca na hipsterstwo, bolesną oryginalność i czy wszelkie inne powiewy ASP (w szatni brak miejsca na te gigantyczne teczki z pracami, może dlatego nie przychodzą :) ). Co zawsze było charakterystyczne dla Blue Berry Baru, bo o nim mowa, to kobiety ubrane naprawdę z rozmachem, ale i z pomysłem, złośliwi mawiają nawet, że jak w sylwestra. Dobrze doinwestowane buty, torebki, fryzury i inne akcesoria, których pojedynczo nie ogarniam, ale na pewno stanowiące ważne elementy całości.

W ostatnią sobotę postanowiłem wyluzować trochę z tym samczym zachwytem i

piątek, 8 lutego 2013

ATP we Wrocławiu - tennis not for everyone

No i stało się. Dobra forma ostatnich tygodni poszukała okazji sama i w sobotę podbijam stolicę Dolnego Śląska, na sponsorowanym przez Babolata turnieju ATP kategorii drugiej. Mam tylko nadzieję, że nie dadzą o sobie znać normalne u mnie turniejowe nerwy, bo turniej to jednak nie liga. Jest kilka spotkań do rozegrania, a porażka oznacza to, co każdej drabince turniejowej jest najpiękniejsze. To jest sport naprawdę dla odpornych, bo na przykład, nie wiem czy zdajecie sobie z tego sprawę, ale w wielkim szlemie 127 zawodników jedzie do domu po przegranym meczu. Słownie studwudziestusiedmiu przegrywa swój ostatni mecz turnieju  i możliwość rehabilitacji przed tą sama publicznością otrzymuje dopiero rok później.

A tak kompletnie już zbaczając z tematu

kotwica i wślizg

Wiecie czym jest Pozycja barowa "na kotwicę"? To taka technika użytkowa, stosowania głównie w kilku pierwszych godzinach doby, niosąca ze sobą wiele zalet, również bezpieczeństwa. Nie rozpisując się długo, komukiedykowiek zdarzyło się powiedzieć sobie "damn, te ostatnie 8 shotów wczoraj - koplentnie niepotrzebnie", wie jak to zrobić aby nie upaść gdy noc u szczytu, a elementu baśniowego w żyłach krąży już nadmiar. Na parkiecie apogeum, my dobrze zainstalowani w barowym obserwatorium, doceniamy solidność konstrukcji dzielącej nas od półek z alkoholowym menu i przestrzeni zarezerwowanej wyłącznie dla barmanów, przelewających cały ten asortyment z butelek do szklanek. Jeden z butów wykorzystuje obowiązkowy w wyższym segmencie barów podnóżek (bary bez podnóżka koszmarem kazdego pijaka), ręka zaś w podchwycie uczepiona lady, kotwiczy nieprzewidywalne już w tym stadium ciało. I've been there pomyślicie pewnie.

Jednak najciekawsze wydaje się rozwinięcie pozycji "na kotwicę" - obserwowane w sytuacji wymagającej interakcji w płcią przeciwną. Załóżmy, że najpiękniejsze i najbardziej emocjonujące godziny nocy, zastaną nas w towarzystwie budzącej wyższe niż przeciętne zainteresowanie jakiejś niewiasty. Na ladzie rzecz jasna kilka pustych kieliszków, po oczywiście wspólnie wypitych szotach, do połowy odpita wódka z redbullem i coś tam jeszcze chcecie, proszę sobie ładnie oczami wyobraźni domalować. Dmuchnąłem trochę optymizmem, żeby nie wyszło, że "kotwica" musi oznaczać totalną porażką danej nocy, i niech raczej pozostanie konsekwencją, nazwijmy to "szczęścia pochłoniętego w formie ciekłej bez zapoznania się ulotką". Przy tak dobrze już zastawionej ladzie, zakotwiczony facet barze rozpoczyna flirt ( Postanowiłem opisać to ze zwrotem facet, bo panie jednak rzadziej, i chwiała Bogu, znajdują się w stanie zmuszającym do stosowania, technik stabilizujących). Wybranka stoi zaś w odległości umożliwiającej kontakt wzrokowy, ale konwersację już niekoniecznie - wiadomo, klub, beat i te cholerne niskie tony. Akcja zaczyna się, gdy konieczne jest przysunięcie głowy w kierunku, mówiąc nieładnie, celu. Aby nie stracić balansu  uzyskanemu dzięki prawidłowemu, zgodnemu ze sztuką żeglarską, rzuceniu kotwicy, wykonywany jest wówczas ten zadziwiający wślizg po ladzie barowej - nogi zostają w miejscu, pracuje tylko góra. Głowa trafia tam, skąd może bez znaczących zakłóceń nadawać. Zbliżenie z każdą chwilą pogłębia się, gdy faktycznie rozmowa zaczyna dokądś zmierzać (you know what I mean), to i partnerka przemierzy kilka metrów bieżących lady (wygląda jak tańczenie wolnego w podstawówce) by choć co któryś nie musieć uśmiechać się w ciemno. To chyba najciekawszy właśnie moment, bo gdy taki wślizg wykonują obie strony rozmowy wygląda to podwójnie osobliwie, bo trudno nie zauważyć podobieństwa do dwóch długoszyich stworów, których anatomia doskonale wspiera umizgi w tej skomplikowanej technicznie sytuacji. Działa? Działa! A że nie wygląda jak na filmie, to naturalne i tylko nasza wina, że byśmy chcieli żeby tak wyglądało.

Z resztą, im godzina późniejsza tym szyja dłuższa (a gardło głębsze), a polegiwanie na ladzie barowej tym bezpieczniejsze. U Woody Allena to się nazywa "whatever works", mama powiedziałaby "nie stój tak przy dziewczynie, nie wypada", a jak wiadomo, nadmiar kultury nie zawsze jest kluczem do sukcesu, ewentualnie na sukces każe czekać dłużej niż przyzwoicie. A akcja, która zainspirowała mnie do opisania tego kuriozum, zakończyła się z resztą sukcesem i odzyskaniem przeze mnie wiary w moc naturalnego zachowania.

czwartek, 7 lutego 2013

Błąd linii środkowej

Miałem ostatnio bardzo ciekawego przeciwnika w meczu ligi tenisowej. Ciekawego z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że był obdarzony ambicją w stylu prawnika-indywidualisty, niemalże japiszona, taki typ z bardzo silnie zaciśniętymi ustami, szczególnie w kluczowych momentach. Po drugie, niczym pirat drogowy, notorycznie łamał przepisy gry. Jego problem polegał na tym, że serwując na stronę backhandową, za mocno wyrzucał piłkę do boku, po czym "goniąc" za nią popełniał rzadko wywoływany na poziomie pro błąd linii środkowej, polegający na przekroczeniu osi podłużnej kortu i wykonanie podania de facto na wprost zamiast po przekątnej. Jako odbierający byłem w niezłym szoku, bo piłka nadlatywała nad karo serwisowe pod nieznanym mi wcześniej kątem. 

czwartek, 31 stycznia 2013

Complaining buddies

Dawno temu, pewna "niewiasta" (cudzysłów celowo boldem), przy okazji wyrażania swojej opinii o tak zwanych smutnych oczach polskich facetów, dodała mimochodem, że jak żadna inna nacja z jej znanych, potrafią (potrafimy?) narzekać i szczerze mówiąc są (jesteśmy?) w tym nieźli. Ja tam bym się nie zgodził, że nieźli, bo to jak mówienie o Nilu per "strumyczek" - Polacy mają czarny pas w narzekaniu od lat i jakby tylko instniało odpowiednie zaplecze lobbingowe, mielibyśmy nową dyscyplinę olimpijską, w której w końcu regularnie bilibyśmy Niemców.

środa, 30 stycznia 2013

Pan chyba żartuje

Jakie uczucie towarzyszy Wam w chwili gdy otrzymujecie zezwolenie na coś co już od dawna i tak robicie? W moim przypadku jest to politowanie - taki tam sobie śmiech przez łzy. Pojawia się też złość, powszechnie znana pod znacznie dosadniejszym hasłem, ale że o ulicy Taczaka piszę dziś po raz drugi (nie sugerować mi się tylko datą publikacji) mam wyczerpane kredyty na wyrażenia z niższej, acz dosadniejszej półki. Bo skoro nagle można na coś zezwolić ( a tak naprawdę przestać zabraniać) to dlaczego tyle czasu zmuszano mnie do łamania prawa i niejednokrotnie do ponoszenia konsekwencji z tego powodu - to oczywiście pytanie z automatu powstające nie tylko w mojej głowie.

Mamy tutaj taki słodki artykulik jednego z moich ulubionych pismaków rasy "dziennikarz klasyczny", spod herbu "wydaje mi się, że wiem o czym piszę".


Link powyżej, a w nim, łaskawe plany o zielonym świetle dla jazdy pod prąd po ulicy, która i drogą szybkiego ruchu nigdy nie była i raczej się nie stanie. Dziękuję zatem bardzo, przez Taczaka przejeżdżam rowerem kilka razy w tygodniu i nawet nie wiem, w którą stronę to jest pod prąd. Dlaczego tak robię? Bo jestem rowerzystą, takim uczestnikiem ruchu publicznego i przestrzeni publicznej, który nie generuje spalin, nie jest częścią zatoru transportowego miasta,oraz i tak musi uważać na wszystkich (pieszych, wózki dziecięce i sklepowe, samochody, autobusy, tramwaje) i za wszystkich myśleć na drodze, gdyż nie ma wokół siebie solidnej warstwy blachy, która go chroni. Przy okazji, ze wszystkich uczestników ruchu ZUS będzie miał ze mnie najwięcej pożytku i dzięki temu nie zabraknie na emeryturę dla twojej babci, drogi czytelniku. Pomyślałem więc, że jadąc, na najprostszy przykład, z Pasażu Apollo do celu (o! właśnie sobie przypomniałem w którą jest to niby pod prąd), powiedzmy w połowie ulicy Taczaka, nie będę zasuwał przez Święty Marcin, bo tam z resztą nawet nie miałbym pomysłu na rozwiązanie bezpieczne  i zgodne z przepisami ((po chodniku przecież nie wolno), tylko pojadę najkrótszą drogą. Także dzięki za pozwolenie, i za te godziny debat rad dzielnic i ZDM-u (taki PZPN Grzesia Laty, tylko że w Poznaniu i nie od piłki tylko od dróg i transportu), zmarnowaliście nasz czas i pieniądze.

Już od jakiegoś czasu czytamy i słyszymy głosy na temat tego, jak to Poznań, wzorem krajów Beneluksu, niby ma stać się miastem rowerzystów. Od takiego samego czasu mamy próby działania i recenzowania tych działań, z tym że w sytuacji, gdy żadna strona tak naprawdę nie jest pewna do czego to wszystko ma zmierzać, więc raczej nie mamy prawa dojechać nigdzie, poza ostatecznym wypoczwarzeniem systemu transportowego miasta Poznania. 

Ja w tej kwestii mam do powiedzenia tylko jedno - jeśli nie postawimy na rowery jako podstawowy i najważniejszy środek transportu w Poznaniu, to w ogóle możemy sobie darować te pozorowane ruchy i rozwiązania na pełnym, zgniłym kompromisie. Jeśli będziemy próbowali ubierać rowerzystów w kaski, kamizelki odblaskowe i czort wie co jeszcze, każemy im zatrzymywać się na czerwonym świetle z częstotliwością równą samochodom, stać w korkach i do tego będziemy ich w świetle przepisów ruchu drogowego traktować na równi z samochodami to naprawdę odpuśćmy. Ludzie, wbrew temu co powiedział kiedyś Jacek Kurski, nie są ani głupi ani ciemni. Może nie będą potrafili (i raczej tego nie zrobią) jasno sprecyzować dlaczego nie korzystają z rowerów, ale po prostu wybiorą sprawdzonego czterokołowca lub MPK. 

O co chodzi z tym Beneluksem? Jak wiadomo rower to podstawowy środek transportu w tych krajach Czego nie wiadomo aż tak powszechnie, jest to podstawowy środek transportu również w Berlinie, Kopenhadze, Monachium i długo by jeszcze wymieniać ważne europejskie miasta. Tam postawiono sprawę jasno. Rower jest numerem jeden, pierwszy po bogu, najświętszy i nietykalny. Udogodnienia transportowe są robione przede wszystkim pod rowerzystów, co przy okazji stwarza bezpieczną przestrzeń dla pieszych. Przykłady? W Belgii mandat za ominięcie samochodem rowerzysty "w niedostatecznie bezpiecznej odległości" wynosi jakieś 500 euro, taryfa jest sztywna, a kary nie uniknie nawet cycata blondynka. Rowerem wolno jeździć wszędzie, literalnie, nie ma stref w stylu tutaj, tak, tutaj nie. Gdziekolwiek dasz radę wjechać i czujesz się bezpiecznie, jesteś mile widziany na swoim jednośladzie. Każde centrum imprezowe miasta ma potężny parking dla rowerów w pobliżu. Belgowie mało nie piją, parkingi przed zabawą się zapełniają, a po imprezach pustoszeją, wypadków brak, zaś jedyny obowiązek nakładany na trzeźwego lub pijanego rowerzystę, to lampka z przodu i z tyłu, bezwzględnie, pod karą 300euro tym razem. Jak to ładnie określają tambylcy, lepiej nie przeginać do punktu gdy jedzie się wężykiem, ale póki jedzie się prosto to odpowiedzialność nadal jest po stronie kierowcy samochodu. 

Tak, tak, już słyszę w oddali głosy - "U nas to się nie uda", "polscy kierowcy są za agresywni", "u nas się pije wódkę a nie piwo tak jak w Belgii", bla bla bla. Jakbym Wam 23 lata temu powiedział, że demokracja się u nas nie uda, bo nie mamy doświadczenia, jesteśmy skażeni monarchią, zaborami, wojnami i komuną to co? Zrezygnowalibyśmy jednogłośnie? Nauczyliśmy się pilnować demokracji, nauczymy się pilnować praw rowerzystów. Zamiast ścigać tych co jeżdżą 55 na "czterdziestce" i 61 na "pięćdziesiątce", czym na pewno ucieszyliby się zmotoryzowani, trzeba wygonić nasze kochane małpki od wypisywania bloczków z mandatami w te miejsca, gdzie zagrożenie naprawdę występuje, gdzie łamane są nawet te nasze słabo chroniące jednoślady bez silnika przepisy.

To jest do zrobienia, ale potrzeba wyjść od jasnej decyzji i nadać konkretny kierunek. Poznań stawia na transport rowerowy. Zapraszamy mieszkańców do tego jeżdżenia rowerami, gdzie tylko czują się bezpiecznie (na lewym pasie na Hetmańskiej podejrzewam, że i tak nadal królować będą samochody), w waszym imieniu wyegzekwujemy wasze bezpieczeństwo, a w drugiej kolejności zadbamy, aby wprowadzić udogodnienia usprawniające ruch samochodowy, którego płynność może początkowo ucierpieć na rzecz nowych praw rowerzystów i ich skutecznej egzekucji. 

Bez tak kategorycznego podejścia, naprawdę, darujmy sobie i rozejdźmy się w pokoju. Przy rozwiązaniach w stylu "lizanie cukierka przez papierek" i tak nigdy nie będzie dla rowerzystów bezpiecznie i wygodnie na tyle, by ten środek transportu stał się masowy, a grupa szaleńców i pasjonatów i tak będzie jeździła, w domowy budżet wpisując kilka mandatów rocznie, myself including, a na listę TO DO na stałe dopiszą UWAŻAĆ NA SIEBIE lub MIEĆ SZCZĘŚCIE. Miałem kiedyś czelność podejść do pewnego jegomościa lat circa 55, który jak prawdziwy szlachcic postanowił żonę pod same drzwi banku na Placu Wolności odstawić, zaś swym pojazdem idealnie w poprzek ścieżki rowerowej parkując, dzielnie małżonki oczekiwał. Zapytany przeze mnie dlaczego postawił samochód w taki sposób i czy wie, że tutaj jest ścieżka rowerowa, dał wyraźne objawy pojawienia się w jego życiu nowego zwrotu. Na tej samej ścieżce z resztą stał kiedyś długimi miesiącami kontener na gruz z pobliskiego remontu - tego nie dało się przeoczyć panowie z SM. Wóz albo przewóz panowie, albo przestajemy się oszukiwać i dajemy spokój, albo do dzieła, naprzód, hurtem, pełną falangą.

wtorek, 29 stycznia 2013

Deptak na Taczaka


Aby zacząć wpis od innego niż haniebne "nie" słowa, nawet w wyrazie "niezmierną" lub "nieskrywaną", całkiem pozytywnych więc słowach, napiszę, że potężną radością przywitałem inicjatywę zrobienia na ulicy Taczaka deptaku, strefy ograniczonego ruchu. To się nazywa iść za ciosem, po sukcesie Wrocławskiej (tak, ulicy, nie mąki), która ponad dekadę czekała na swój moment by stać się pełnoprawną częścią miasta we współczesnym tego słowa znaczeniu, a nie parkingiem dla dresów odbierających "utarg" z żabki. Decydentów miejskich trzeba będzie chyba zacząć nazywać żyrafami, lub czymś w tym rodzaju, bo cóż innego ma podobnej długości przewód myślowy?

Michał L., ligusy, piłka i szklanka....

Już nawet głos z rozsądku w domu kibica polskiego, czyli LigaPlusExtra, zdaje się w swoich komentarzach łagodnieć wobec powszechnego przekonania, że piłkarstwo to taki niewdzięczny zawód, który po robocie wymaga bezwzględnego odreagowania, koniecznie przy trunku w wersji "na huśtawce" lub o działaniu podobnym.

A ja twierdzę, że jednak nie powinni pić alkoholu. W ogóle. Zip, zero, nada. Pomińmy już ten niewygodny wątek footballu, który we współczesności zastąpił wojny, bez których ponoć nie potrafimy się obejść. Ale skoro, jak to ładnie ujął niegdyś Michał L., przeciętny nasz kopacz mniej zdolny od zachodniego, to czymś muszą nasi nadrabiać tę antropologiczną przepaść, przy założeniu, że niemiecki, szwedzki i angielski piłkarz pije. Pije mniej, inaczej i na pewno nie w stylu Wojtka Kowalczyka i jego kolegów z Brudna, ale jednak spożywa.


Stara wysłużona TOSHIBA

Kupiona za 1420 dolarów USA, za ciężko zarobione pieniądze, pierwsze porządne pieniądze w życiu, a sprzedawca w BESTBUY'u w New London, CT odrobił formalności związane z przeciągnięciem kredytówki przez terminal i wydrukowaniem paragonu w jakieś 34 sekundy po czym wrócił do swojej kanapki, wszakże było już grubo po 12:30. Priceless!

Testowy tutył dodany z ifona

Idealny przykład na to, kto nadaje się  na pokazówki tenisowe, a kto powinien ograniczyć swoje występy do poważnego grania na punkty tylko i wyłącznie. Przy okazji trenujemy wklejanie linków na różne sposoby w nowym blogonarzędziu:


Jeśli chodzi o filmy z youtube znacznie lepiej korzystać z funkcji insert video niż na dzikusa wklejać link.

Z resztą wszystko okaże się o godzinie 3:00. Druga część Hit For Haiti, na którym widać różnice w skillach showmaństwa:

tutaj naprawdę powalający humorem Andy Roddick

Nie może się obejść bez niedoścignionych mistrzów, celowo (haha, o tyle o ile) w konfiguracji z bohaterem ostatnich tygodni, Stasiem Wawrinką.

mistrz Bahrami