środa, 3 grudnia 2014

Duma i taśmy


Ktoś tam ostatnio mruczał, że może by tak do Indonezji skoczyć, że ponoć ładnie, fajnie i wysp dużo. Natychmiast skojarzyło mi się, że może będzie okazja rozwikłać tajemnicę „kibli w Jakarcie”. Od razu oczywiście przybłąkała mi się do głowy #aferatasmowa (której najdalszą podróżą pewnie bym nie rozwikłał) i coś, o czym napisania czuję się trochę dłużny. Bo afery to chyba najciekawsze w III RP, a taśmowa, czyli ostatnia z wielkich, która zniknęła zanim zdążyła się znudzić, niosła za sobą moim zdaniem jeszcze ciekawsze drugie dno. Murzyńskość.

Ile było krzyku, gdy naród usłyszał z ust jednego ze swoich przedstawicieli ten ciekawy i nieznany wcześniej neologizm.  Pewnie przeszło by bez echa, ale wybrzmiał on w zestawieniu ze słowami „nasza, polska”  i tego już było za wiele. Buntowi, protestom i tupaniu nogami końca nie było, a ziemia na Placu Zamkowym do dziś lekko się trzęsie. Chwycili za flagi narodowcy, husaria za kopie i ruszyli z krucjatą przeciwko ministrowi z opcji politycznej o niejasnym stosunku do jedynej słusznej religii. A wiecie, jaki w amerykańskim dowcipie o Polakach jest sposób na zatrzymanie polskiej husarii? Wyłącznie karuzeli...

Radek Sikorski użył nieznanego do tej pory większości z nas określenia "murzyńskość" w odniesieniu do polskiej mentalności. Podczas śledztwa o kryptonimie "o co tak naprawdę chodziło" nie pierwszy raz nikt nie potrafił właściwie postawić pytania. Rzucano bowiem "co powiedział?" Radek Sikorski, z przebłyskami, na „co to w ogóle znaczy" i "co miał na myśli" - blisko... ale chyba lekko obok. Nikt nie zapytał, „dlaczego tak powiedział", nie mówiąc już o "czy on przypadkiem nie ma racji".

Żeby napisać ten tekst zajrzałem tu i ówdzie, żeby mieć pewność, co do tego o czym piszę. Uzupełniłem to przed szybką wizytą na Youtube, aby raz jeszcze rozmowę Sikorskiego z Rostowskim w swojej głowie odświeżyć. I o zgrozo, widzę taki oto tytuł: „Radosław Sikorski - Polacy jak murzyni wobec USA”. Nagłówek „robi robotę”, działa na umysły zgodnie ze starą dobrą zasadą, „po co nam proces skoro mamy już wyrok”. Dotarcie do pełnych stenogramów z rozmów czy kompletnych nagrań wcale nie jest łatwe, Internet mi świadkiem. Jak widać łatwiej operować urywkami i przycinać je w wygodnych miejscach. Wracając do tematu, czy zwrócenie uwagi  przez dociekliwych i ugodzonych dziennikarzy na problem naszej płytkiej dumy i niskiej samooceny nie ugodziłby przypadkiem ... naszej narodowej dumy i samooceny na tle światowej społeczności?

Podczas ostatniego mundialu wywiązała się na moim fb dyskusja na temat sympatii do reprezentacji Niemiec. Pewien znajomy zaklinał, że patrząc na twarz Thomasa Mullera widzi od razu jednoznacznie obersturmführera waffen SS i twierdził, że już do końca świata Niemcy zawsze będą patrzyli na Polaków z góry. A jak niby mają patrzeć, skoro Polacy patrzą nie nich z dołu..

Sprawa murzyńskości nasuwa jeszcze jedną groteskę. Polską tolerancyjność. Podobno otwarci, gościnni i w ogóle światowcy – tak o sobie chętnie mówimy, a już na pewno na głos nikt się nie przyzna, że jest rasistą. Nie przyzna, ale dlatego, że nie wie, co to słowo tak naprawdę znaczy. Na co dzień nie ma przecież wokół nas ludzi innych ras, więc niby skąd mamy wiedzieć czy ich tolerujemy i czy na plus by nam wyszło żyć w bardziej wymieszanym kulturowo otoczeniu czy lepiej zostawić tak jak jest? Nie można nas za to winić, czerpiemy przecież potężne korzyści z jednorodności etnicznej naszego kraju. Jednak, jeśli wbrew temu, co napisałem jesteśmy tacy otwarci jak sami o sobie lubimy mówić, dlaczego zatem tak wszystkich ta murzyńskość zabolała, dlaczego to słowo w ogóle wzbudza pejoratywne skojarzenia?

Murzyńskość była celna, ale płytka duma chyba jeszcze celniejsza. Nie wiem czy Sikorski celowo użył zestawienia tych dwóch terminów. Jeśli tak – geniusz. Bezrefleksyjna obrona przed przywarą murzyńskości poprzez atak na autora, obnażyła plytkość dumy. Naprawdę szkoda, że minister, mimo braku pytań o to czy naprawdę tak myśli o swoich krajanach, nie zdecydował się zgłębić tematu. Refleksji nigdy za wiele a kropla drąży skałę, prawda?

niedziela, 23 listopada 2014

Oszukać doskonałość


17.6.82.302.237  – to tak z grubsza Roger Federer w liczbach i podobno numer telefonu do asystentki Mirki Vavrinec.  Oczywiście jakby się do tego dobrze przyłożyć to można by cały artykuł o najlepszym tenisiście w historii napisać samymi cyframi. Wygrał już wszystko (są tacy, którzy zastanawiają się, po co jeszcze gra, a to głupie pytanie bo wiadomo, że dla kasy z nagród ;) ), jednak ostatnio postanowił powygrywać jeszcze trochę i dzielnie kompletuje przybranie do głównego bukietu. Wielkie szlemy liczą się najbardziej (17), ważne też żeby był przynajmniej jeden z każdego, co Roger skompletował niczym wrozowy uczeń. Dalej z reguły patrzymy na wygrane turnieje kończące sezon czyli tak zwane Mastersy zwane od niedawna YEC, czyli Year-end Championship (6). Później zwracamy jeszcze uwagę wygrane na zawodowe turnieje (82), jeszcze dalej na coś, co mnie osobiście podnieca znacznie mniej - ilość tygodni, jako numer jeden na świecie (302) i tych samych tygodni, tyle, że nieprzerwanie (237). Ale, nie dyskutujmy z rankingiem, jest przynajmniej na podstawie czego rozstawiać w turniejach. Jeśli chodzi o przybranie do bukietu, to w tym roku szwajcarski mistrz zapragnął olimpijskiego złota i jak postanowił tak zrobił. Jednak dopiero w ostatnim tygodniu dokonał moim zdaniem jednego z najgrubszych wpisów w do historii białego sportu.

Jeszcze 8 dni temu, w niedzielny wieczór 16 listopada 2014, oglądaliśmy Federera, który w sweterku nie meczowym jak go z resztą sam ładnie określił, z mikrofonem w dłoni i z uniesioną na oścież przyłbicą, przepraszającego londyńską publiczność za odwołanie zawodów, których miał być głównym aktorem. Choćby dolegliwość, która wykluczyła go wówczas z gry była nawet ledwo widoczna pod mikroskopem, decyzja ta nie mogła być trudna. Co w jego dorobku zmieniłaby zmiana 6 na 7 w ilości Mastersów czy tam jeden więcej sezon zakończony, jako numer 1? Guzik. A Puchar Davisa?

Właśnie! Puchar Davisa. Sport ten sam, prawda, ale zawody kompletnie inne. Doskonale rozumiem Rogera, który wiadomo, mistrzem innej dyscypliny już nie zostanie, nie poczuje smaku zwycięstwa w finale NBA, ale dla sportowca całą karierę grającego dla publiczności klaszczącej w obie strony, Puchar Davisa na pewno jest bardziej sexi niż Masters. A w sytuacji gdy kroiło się grube granie przed 23-tysięczną publicznością na Stade Pierre-Mauroy w Lille -  „jakiś tam Marsters”. Trzeba otwarcie powiedzieć – po kreczu 16 listopada, w weekend 21-23 listopada 2014 Federer nie wymiękł, pokazał mistrzostwo w jedynych, stuprocentowo szowinistycznych zawodach w tenisowych na najwyższym poziomie. Tutaj naprawdę jest jak w każdym innym sporcie. Nie ma kibicowania ładnym zagraniom, dobrej grze i zmieniania pupila kilka razy na mecz (jak ładny to niech dłużej trwa). Puchar Davisa ma twarde reguły, – gdy pół rozpalonej hali się cieszy, druga połowa grobowo milczy. Presja po porażce z nakręconym przez własną widownię Gealem Mofilsem raczej nie ułatwiała sprawy przed deblem. Można było wątpić czy Roger nie rozsypie się jakby grał finał Roland Garros przeciwko Nadalowi. Ale sobotni team spirit z Wawrinką i dzisiejsze wpisanie się do historii genialnym stop-volleyem z boczną rotacją. Palce lizać na znienawidzonym przez Federera clayu.


Pewnie wygląda na to, że szwajcarskiego mistrza od zawsze uwielbiam. Na pytanie o lubię/nie lubię Federera, po krótkim zawahaniu klikam like. Ale dopiero od kilku lat. Nasze początki były trudne, nie wiem jak Roger odbierał mnie ;), ale ja go nie znosiłem. Wydawał mi się utalentowanym dziwolągiem, bez serca do walki. Przynajmniej bez takiego, jakiego oczekiwałem wówczas od tenisisty. Wydawało mi się, że facetowi zwyczajnie nie zależy. Podważałem szczerość gestu turlania się po ziemi po wygrywanych spacerkiem wielkich szlemach w latach absolutnej supremacji. Błąd, temu facetowi zależy i zależało, teraz po prostu widać to znacznie wyraźniej. Pewnie i on sam bardziej docenia zwycięstwa, gdy nie są już ona tak oczywiste. Zaskoczył mnie łzami po porażce w finale Australian Open 2009, zrobił to wczoraj, pokazując trzystuprocentowe zaangażowanie w grę podwójną i ten niesamowity teamwork ze nie gorszym tego dnia Wawrinką. Nie zgadzam się,że ten tytuł nie był mu do niczego potrzebny, jak stwierdził w pierwszym wywiadzie po wygranej, Na tej zasadzie, te 17 wielkich szlemów jest równie zbędne, bez też by żył i pewnie miałby się dobrze...

Doskonałość na korcie poparta doskonałością w dokonywaniu wyborów. Pomyśli niejeden, że sprytnie się ten cwaniak Federer wślizguje na kolejne karty historii tenisa. Jeśli ktoś ma ochotę tak na to patrzeć, to warto też, aby udowodnił, że pamiętanie o wypraniu frotek (lub zatrudnieniu kogoś, kto ma pamiętać), trwałe zawiązywanie sznurówek i dobór turniejów (patrz Wojciech Fibak) nie są częścią tej gry. Mecz nie zaczyna się w chwili wykonania pierwszego serwisu, a rozgrywki tenisowe to nie tylko te zawody, za które najlepiej płacą.

Federer team ma teraz nowy challange – musi wymyślić jakieś nowe zawody i to szybko, póki Roger wciąż jest w stanie je wygrać. Chyba, że na przykład dojdzie do wniosku, że brakuje mu na swoim koncie na przykład brązu olimpijskiego, jak komplet to komplet. A już serio, serio, to skoro potrafili osiągnąć doskonałość to, dlaczego mieliby na tym poprzestać. Cieszmy się póki Roger gra, jak skończy karierę mamy gwarantowane dwa lata nudy, jak po Samprasie.

czwartek, 20 listopada 2014

Z zachodu ukraińskimi do Bangkoku


Wróciłem z prawie trzytygodniowego tournée po Tajlandii i od tygodnia zastanawiam się czy jestem w stanie powiedzieć cokolwiek mądrego? Trochę odebrało mi mowę, jednak, jak mawiali dziennikarze sportowi urodzeni w latach 50’, z dziennikarskiego obowiązku, wycisnę ile się da. No dobra, żartowałem. Kilka spraw aż ciśnie się na usta, papier i ekran. Stawiam, że jeszcze będziecie mnie błagać, żebym wykonał jakiś kolejny duży trip i skończył z tymi odniesieniami do wycieczki po Indochinach. Jak tylko się urlopu nazbiera, obiecuję uczynić to niezwłocznie. Korzystając, zatem z chwilowego braku dystansu do odruchowych porównań Polska vs kraj-z-którego-wróciłem -  kilka słów, jak najbardziej na poważnie.

Gdyby nad Wisłą działo się doskonale lub coś w tych okolicach, pewnie nie zastanawiałbym się podczas zasłużonych wakacji nad definicją wolności, sensem ustanawiania nakazów i zakazów czy istnienia SANEPID-u. Jednak młodość naszej demokracji i kapitalizmu skłaniają ku porównywaniu odwiedzanego kraju do tego, co poza obrębem Odry, Buga, Karpat i Bałtyku. Zwykliśmy przywoływać raczej Niemców, Francuzów i Brytyjczyków, tyle, że wraz z postępami RP coraz częściej porównania te wydają warte tyle, co zestawienia Apple’a z Samsungiem. Im częściej jeżdżę, tym bardziej oczywistym się staje, że zachodem staliśmy się już jakiś czas temu ( o czym nieco dalej), stąd  tym większą wartość wycieczek obarczonych solidniejszym jetlagiem.

Co robiłem w „tajowie” czego nie robiłbym na wczasach w Mielnie? Szczerze? Nic nadzwyczajnego, tyle, że trochę jak z ubieraniem się – „jak” dużo ważniejsze niż „co”. Na przykład kupiłem sporo rzeczy i jak w u siebie, zapłaciłem, dostałem towar, ale ani jednego paragonu. Korzystałem z usług wszelakich (oprócz tych, na które właśnie skierowałem Twoje myśli) i to nie mało – ani razu nie próbowano mnie oszukać, ani razu nie poczułem się też ani oszukany, naciągnięty, what-so-ever. Przejechałem i przeleciałem (J) Tajlandię od wschodu, północy i południa, kilka razy i to całkiem wygodnie, za to bez poczucia przesadnych nakładów na transport. Korzystałem z większości środków ku temu przeznaczonych, ominęły mnie chyba tylko z przewozy batyskafem. Nie żebym tam jakąś biznes klasą się przemieszczał czy dopłacał za klimatyzację tudzież inne wygody, co więcej, za każdym podróżowali ze mną „lokalesi”. Jadałem wtedy, kiedy byłem głodny, ale i gdy aż tak głodu nie czułem, głównie z łaknienia i chęci skosztowania czegoś innego niż schabowy z pyrami  (skłaniała mnie ku temu świadomość, że na dostęp do tego genialnego wachlarza smaków mam tylko kilkunastodniowe okienko czasowe). A że nikt nie zabronią w Tajlandii przyrządzać jedzenia na grillu opalanym węglem, zamontowanym na wózku podobnym tego, na jaki u nas zbierają złom, to właśnie takie mobilne punkty gastro odwiedzałem najczęściej i najchętniej. A na koniec okazało się, że to wszystko wolno mi było popić alkoholem kupionym w sklepie obok. Niby w sumie logiczne, że z legalnego towaru można legalnie zrobić użytek i to na dodatek, i tu niespodzianka, wedle własnego uznania.

Nie ma nic gorszego niż idealizowanie, ale nie ma też niż złego stawianiu adekwatnych pytań. Wróćmy zatem nad Wisłę i zapytajmy odnosząc się do poprzedniego akapitu - czy wystarczającym potwierdzeniem zakupu nie jest przypadkiem towar wyniesiony ze sklepu? Czy kapitalizm i gospodarka rynkowa nie jest najprzyjemniejsza, gdy nie musimy wszędzie doszukiwać się haczyków, ściemy, dziury w całym lub hochsztaplerstwa? Czy prawdziwą wolnością nie jest możliwość przemieszczania się, nie koniecznie kosztem dziurawienia budżetu? A jak ktoś potrafi gotować i chce to robić też dla innych, to czy musi nagle całą kuchnię okuć stalą nierdzewną? Tutaj warto pochylić się nad niejasnym statusem kiełbasek opiekanych nad ogniskami, choć podejrzewam prace nad normą odnośnie wysokości i kształtu stosu oraz maksymalnego stopnia zaostrzenia kija do nabicia „śląskiej” idą już pełną parą. Takie nieobyczajne zachowanie jak jedzenie w lesie samodzielnie przyrządzonego na ogniskiem jedzenia popijanego go piwem, nieopisane żadnym aktem prawnym  i tak na pewno okazałoby się u nas w jakimś tam sensie nielegalne. Czekając na ulicznego PadThaia, oglądam się pewnego razu przez ramię i słyszę w ojczystym języku: „U nas SANEPID by na to nie pozwolił…”. Tylko czy dzięki temu faktycznie jadamy na własnym podwórku najlepiej i najzdrowiej, i czy całkowicie chroni nas to przed zatruciami – pytanie pozostawiam otwarte, z Indochin wróciłem zdrowy.

Zezując nieco rozbieżnie ( luźna myśl: napisałbym „stając w rozkroku”, ale bloga mam na polskim serwerze, więc nie wiem czy pisząc tak nie pozbawiłbym Was niniejszej lektury), i dalej szukając porównań – często nasza demokracja określana jest jako jeszcze niedojrzała i nieokrzepnięta, mawia się, że ludzie jeszcze nie rozumieją, o co w tym ustroju tak naprawdę chodzi i że nie potrafią brać spraw w swoje ręce, że nie dojrzeli do społeczeństwa obywatelskiego i dalej wszystko, co u Tomka Lisa w „Co z tą Polską”. A ja tak sobie myślę, że w Polsce doskonale rozumiemy istotę demokracji, dar wolności i wszystko, co powyżej. Tyle, że skoncentrowanie na wyszarpywaniu sobie „pożywienia” i podstawowych dóbr zapewniających przetrwanie w absolutnej podstawie sprawia, że energię życiową gros lemingów pożytkuje głównie na walkę na drugim szczeblu piramidy Maslowa. Ale czy może być inaczej, gdy od utraty pracy i źródła przychodów do wylądowania na ulicy, degradacji na społeczne dno i do całkowitego upokorzenia jest u nas naprawdę niedaleko? Tajlandia PKB na głowę ma niższe niż Polska, ale dzienne wyżywienie kosztuje tam pół godziny pracy, każdy ma też zapewniony własny kąt lub kawałek przestrzeni, z której nikt go nie przegoni. Wiadomo, klimat pomaga, ale bez względu na niego fakt pozostaje – nie boisz się, że zamarzniesz, padniesz z głodu czy stracisz godność to i nie warczysz i nie podgryzasz współobywateli.

Mam wrażenie, że trochę bezkrytycznie chwyciliśmy się zachodu. Możliwe, że zwyczajnie panicznie uciekając przed powiewem wschodu, który u progu transformacji poważnie nam groził. I trudno Polskę za to winić, niczym w „zwyczajni niezwyczajni”, na naszym miejscu każdy postąpiłby tak samo. Z tym, że chyba już się udało, prawda? Powiem Wam, że dzięki uprzejmości ukraińskich linii lotniczych, (gdy kupowaliśmy bilety pół roku wcześniej były wątpliwości czy w chwili lotu nie będą już rosyjskie) kolejny raz upewniłem się, co do słuszności tego kierunku. Przesiadka w Kijowie, dwie parki polskie i zaraz za nimi dwie ukraińskie. Nasi weseli, uśmiechnięci, nowocześnie ubrani, wszyscy w kolorowych butach z ostatniego sezonu – wiadomo, New Balance i AirMax daje radę.  Za nimi dreptały podobne dwie pary, tyle, że Ukraińskie – przyglądam się i widzę, że niby tacy sami, ale jacyś tacy mniej radośni, nieco bardziej zmęczeni, przygarbieni, z lekko podkrążonymi oczami, a na twarzach gorzkawe „przepraszam, że żyję” i to nie koniecznie za te bure trapery, tak modne w Polsce na przełomie Millenium. Sądzę, że podobnie wyglądałem podczas mojej pierwszej zagranicznej wycieczki  - do berlińskiego ZOO w 1991 roku.

Starą Europę zachodnią dogonić możemy kładąc nacisk na wzrost PKB i wierząc, że w ten sposób dotrzemy do raju. Jeśli jesteś geekiem, to i „lambo” nie uczyni Cię atrakcyjnym dla kobiet. Maksymalnie będziesz tylko geekiem w „lambo” , na którego lecą kobiety. A co się natyrasz, żeby to „lambo” kupić, to twoje. Ale jeśli przekalibrujesz myślenie, zapomnisz o innych gościach w „lambo” i zbudujesz prawdziwe poczucie własnej wartości, to i na boso będziesz się podobać.

To jak? Ustalamy raz na zawsze, że zachodem już jesteśmy, że swoją zachodniość raz na zawsze udowodniliśmy? Chociaż nasz będzie zawsze wschodni brzeg Odry, to zafunkcjonujmy w stuprocentowej pewności, że z powrotem wschodem już się nigdy nie staniemy. Wierzcie mi, długie godziny spędzone w Ukraińcami i ukraińskimi stewardessami potwierdziły tylko, że mentalnie cofnąć nas nawet grzyb atomowy nie jest w stanie. Jeśli sprytnie zaczerpniemy trochę mądrości ze starszych cywilizacji, stawiając na powszechną bazę – lokum plus pożywienie, to z połową PKB zachodu i tak wyśmiejemy ich pseudo-wyluzowanie i profilonerwozę. Mieszkać i jeść. A jak tak to nawet modlić się i kochać (się) brzmi całkiem sensownie…

wtorek, 14 października 2014

zero zero jak nic



W niedzielę obudziliśmy się nowej Polsce, tej niedzieli pewnie nieco mocniej niż zwykle skacowanej, jednak lepszej i szczęśliwszej.  W kraju, któremu zrzuciła z siebie klątwę klęsk z sąsiadem z zachodu, czy to w piłkę nożną czy inne popularne gry strategiczne. Mówię to z pełnym szacunkiem dla szlachetnej siatkówki, jestem jednak przekonany, że

sobota, 11 października 2014

That’s all in yous heads, Lads!



Kolejny pesymistyczny wpis przed spotkaniem z największym z wrogów? Ja tylko krótko, bo duży tekst na po porażce mam już gotowy (mam nadzieję, że jednak będę musiał napisać nowy). O mentalności pisałem już wiele razy i w tym wypadku podtrzymuję swoje zdanie. Nie nieobecność niemieckich gwiazd, świeżo koronowanych mistrzów świata, czy tych, którzy w glorii chwały odeszli z kadry naszych sąsiadów, będzie tutaj kluczowa. Kluczowe będzie

poniedziałek, 6 października 2014

Mentalność Na Remis

~ o tym dlaczego goliat czasem przegrywa

Piłka nożna piękna, nieprzewidywalna i wyjątkowo niesprawiedliwa, kochamy ją - frazesy, bez których polscy komentatorzy nie potrafią opowiadać o meczu. Przy okazji sukcesów naszych siatkarzy, podziwiając ich odporność psychiczną, będą wniebowziętym, gdy po mistrzostwo świata sięgnęli już przy pierwszej piłce meczowej, przypomniał mi się jeden mecz z  brazylijskich mistrzostw w nożną – pojedynek Ghany z USA. Frazesy kolegów „szpaka” jakoś niespecjalnie utkwiły mi wówczas w pamięci, bo udało mi się skoncentrować na tym, co naprawdę było

W okolicach 50 minuty, prowadzącym 1:0 i to od 30 sekundy Amerykanom wyczerpały się baterie. Lepszym piłkarsko i technicznie graczom z Afryki pozostawało wpakować należne słabnącym jankesom trzy gole i spokojnie udać się do kasy. Wtedy spróbowałem sobie wyobrazić różne drużyny w roli zmęczonych, skazanych na pożarcie outsiderów. I każda z nich, z naszymi orłami włącznie (a może nawet na czele), parkowała autobus w polu karnym, wyciągała różańce i zaczynała żenujący, kleptomański spektakl pod hasłem "cel uświęca środki", z finałem mocno podważającym istnienie Boga. 

Ale nie Amerykanie. Oni mają wrodzona mentalność zwycięzców i niespotykane na starym kontynencie zamiłowanie do grania w piłkę zgodnie z fair play. W drugiej połowie zachowywali się oni jak grupa facetów, która pomyślała sobie mniej więcej tak: "mówią, że piłkarsko ponoć jesteśmy gorsi, odcięło nam moc, ale to od razu nie musi oznaczać, że przegramy". I raczej się tutaj mylę, bo na pewno słowo "przegramy" nie pojawiło się w ich głowach nawet na pół sekundy. Mechanizm samospełniających się przepowiedni Jankesi znali pewnie jeszcze długo zanim wymyślili grę w baseball. Sądzę, że myśli były bliżej formy w stylu "mimo trudności grajmy najlepiej jak potrafimy i trzymajmy się razem". No i zagrali tak jak potrafili, konstruowali akcje z różnym skutkiem piłkarsko-wizualnym podejmując wyzwanie poziomu żenady rzucane przez naszą „okręgówkę”. Mimo to skutecznie przeszkadzali szybszym, świetnym technicznie i zadziwiająco pewnym siebie Ghańczykom. Za to nie pokładali się, nie symulowali kontuzji ani nie kradli czasu - grali w piłkę, pewnie, dlatego, że po to w sumie do Brazylii przylecieli.

Dociągnęli tak to 83 minuty- wtedy padło wyrównanie. Już widzę zawodowców od Engela, Janasa, Nawałki czy Smudy - leżenie na ziemi, ręce na głowach, przegrana wielka szansa i marzenie (oparte jak zawsze na jednej, ciężko wyszarpanej bramce) a to wszystko przez niedofinansowanie piłki nożnej w Polsce, PZPN, prasę, przez kontuzję kluczowego gracza w pierwszej połowie (fakt z tego meczu: kluczowy skrzydłowy USA w pierwszej połowie zerwał mięsień dwugłowy i został zniesiony z boiska) problemy organizacyjne, przez rząd, Tuska, okupację, zabory. Zawiedzione miny i widmo kolejnych goli, i jeszcze "o boże, te hieny na konferencji prasowej nas zniszczą". Dalej nie wnikam, ale te wyrazy twarzy na pewno znacie (mecz z Austrią w 2008 chociażby). Z resztą, pewnie 3/4 drużyn narodowych popadła by w rozpacz po utracie bronionego przez 83 minuty prowadzenia. 

Ale nie amerykanie. Oni wyciągnęli piłkę z siatki i po prostu zaczęli od środka. Nie wiem, co oni wówczas myśleli i co mają w zwyczaju myśleć w takich sytuacjach, bo paszport akurat mam z orzełkiem w koronie, ale prawdę mówiąc, to właśnie jest najbardziej fascynujące. I najważniejsze - nawet tak trudnej sytuacji nie odmówili sobie ani na sekundę prawa do sukcesu. I co się wydarzyło? Gdy tak męczyli końcówkę tego w sumie jednak średniego meczu, nie mogąc skonstruować choćby średnio groźnej akcji, jakimś cudem wywalczyli rzut rożny. Trzech poszło w pole karne, jeden kopnął spod chorągiewki. Statystyczny róg, całkiem fachowo zamienili na gola, ku ogromnemu zaskoczeniu graczy z Ghany. A przecież to ich zachowanie przez całą drugą połowę zdawało się mówić "ile my tu jeszcze będziemy musieli się męczyć, przecież wszyscy widzicie, że jesteśmy lepsi w każdym aspekcie sztuki piłkarskiej..."

Mentalność wygrała ten mecz – nic innego. Drużyna, która umiejętnościami piłkarskimi jest bliżej Wisły niż Sekwany zwyciężyła, mówiąc w ich języku "against all the odds". Gratulując im i podziwiając ten wyczyn od razu dostałem do myślenia w kontekście Polski. Jak wiele szans i jak wiele dobrego odbieramy sobie naszą, nazwijmy to mentalnością "na remis”… 

wtorek, 23 września 2014

Wszystkie grzechy piłki nożnej


W tak ważnej dyscyplinie sportu jak siatkówka to ja mistrzostwa świata dla Polski jeszcze nie doświadczyłem. Przez długi czas uważałem, że polscy kibice sportu najbardziej, a w sumie tylko i wyłącznie, pragną zwycięstw i mistrzostwa świata w piłkę, ale nożną. Choć nadal trochę wydaje mi się, że gdybyśmy co cztery lata zostawali mistrzami globu w „kopaną”, to pozostałe związki sportowe można by śmiało rozwiązać, ewentualnie w zależności od panującej opcji politycznej, zdelegalizować. Sądziłem też, kibice znad Wisły ochoczo przytulili się do skoków narciarskich, ręcznej czy właśnie siatkowej, w ramach desperackich poszukiwań sukcesów w jakiejkolwiek liczącej się dyscyplinie. I trudno się im dziwić, skoro zdarzało się, że spośród sześciu złotych medali olimpijskich dwa były w chodzie sportowym i dwa w rzucie młotem (Sydney 2000). Zaczynam jednak bić się w pierś, póki co delikatnie, jednak coraz trudniej jest mi nie dostrzegać fatalnych grzechów piłki nożnej, szczególnie, gdy na pierwszy plan trafiają siatkarze.

1. Kibice

Jeśli wraz z rozwojem kapitalizmu, rozwija się w nas potrzeba samodzielnego myślenia i pragnienie odrębności i wyjątkowości, to mamy odpowiedź, dlaczego kibic ma prawo lepiej czuć się na meczu siatkówki niż na zawodach piłkarskich. Przychodzisz na stadion i na dzień dobry dowiadujesz się, co masz myśleć, kogo kochać, z kim się bratać, a kogo obdzielić nienawiścią. Przykład? Jako kibic Lecha przez lata miałem narzucaną miłość do Cracovii i Arki – drużyn, które może i miały ładne koszulki, ale przenigdy nie grały piłki godnej ekstraklasy. Stanowiły bandę nigdzie niechcianych, siermiężnych kopaczy, od oglądania których bolały zęby, a od znajdowania powodu ich pozostawania na najwyższych szczeblu rozgrywkowym – serce. Oczywiście nie przeszkadzało to nikomu w narzucaniu miłości to braci z Gdyni i Krakowa. Legia do Ligi Mistrzów? Może sukces i udział w prestiżowych rozgrywkach nakarmiłby wychudzoną i wyizolowaną od lat od dyscyplinę narodową, ale nieee. Cała Polska przeciwko Legii, Wiśle i każdemu, kto spróbuje nosa wychylić za Odrę i finansowo odskoczyć. Przecież najważniejsze, żebyśmy wszyscy razem na tym samym zardzewiałym wózku śmigali. Czasem się zastanawiałem, kiedy na biletach będzie adnotacja, że kupując wejściówkę zgadzasz się ze kibolskim sposobem myślenia.

Stadiony są pełne przemocy, tej umysłowej. Narzuca się tam wszystkim jeden sposób myślenia, jeden styl z wyglądem włącznie. Czarne „najacze” i biała skarpeta, przepisowo, ostatnio również tatuaż na łydce i strzyżenie na krótko – polecam poobserwować). Ten dobry i swój, tamten nieswój, więc wróg. Bezrefleksyjnie, naprzód, kolektywnie, ku chwale ojczyzny. Nic dziwnego, że umysły światlejsze, kiedyś może i marzące by razem z tłumem zagrzmieć, z czasem obrzydzeni polityką, jaka wkradła się do repertuaru zapiewajły kotła, przeszły na piknikowe trybuny (naiwnie z resztą sądząc, że ktoś dostrzeże ich rolę, jako źródła dochodu z droższych biletów), by ostatecznie z przyzwyczajenia wpadać raz na sezon. Sorry, że znowu wtrąciłem kilka słów o sobie…

2. Teatr

Siatkówce teatru nie brakuje, słowne przepychanki pod siatką to norma, ostatnio rozlały się też dość intensywnie na Tweetera. Obawiam się mojego przeciwnika, to „przytłituję” mu koło tyłka, na pewno nie zaszkodzi, a może pomoże – super, znak czasów. Jednak, co ważne, cała ta pozasportowa jazda bez trzymanki nie ma wpływu na to, co widzi kibic, jeśli chodzi o samą grę. Z kolei teatr piłkarski dawno już przekroczył granice absurdu i prawdę mówiąc nie wiem, dlaczego dostrzeżenie tego zajęło mi tyle czasu. Jak Wlazły poprztyka się pod siatką ze Spiridonovem to i tak za kilka sekund kolejna piłka będzie w górze, zero wpływu na widowisko.

A zauważyliście, że praktycznie nie ma już na boiskach piłkarskich upadków, podczas których upadający nie dodaje choćby kilku teatralnych groszy? Gra traci na płynności, a każda drużyna, mająca w składzie gwiazdy jest w stanie grą na czas zabić nawet najlepszy mecz. Komentatorzy sportowi są obecnie podzieleni 50/50, tak na szybko licząc. Ci działający przy sporcie z powołania, którzy w piłkę sami kiedyś grali, potrafią jeszcze dobrze obśmiać turlające się z grymasem na twarzy gwiazdeczki. Natomiast ci, co prowadzili wcześniej Taniec z Gwiazdami potrafią naiwnie rozdmuchiwać dramaturgię przez współczucie dla rannego, który, wiadomo, zmartwychwstanie po 30 sekundach. Ogromna większość boiskowych praktyk, która polega obecnie na okradaniu widza z widowiska i poczucia sprawiedliwości, tolerowanie tego bałaganu od wielu lat, jak każda patologia sankcjonowana zbyt długo, będą bardzo trudne do wykorzenienia. Żeby nie było wątpliwości, piłkę naprawdę kocham, i śledzę odkąd pamiętam - podczas pierwszych poważnych mistrzostw, jakie oglądałem podziwiałem mistrzostwo starego kontynentu zdobywane przez Ruuda Gullita, Marco van Bastena i spółkę. Jednak już wtedy nagminną praktyką było uporczywe przysuwanie się muru przy rzutach wolnych. 26 lat później wyposażono arbitrów w białą, znikającą piankę…

3. Niejasny status związku piłki nożnej i leśne dziadki

Dotujcie, bo to sport narodowy, ale nie wtrącajcie się nam przypadkiem, bo UEFA nas (was?) wykluczy. Dajcie środki na funkcjonowanie i produkowanie widowisk, zbudujcie nam stadiony, gdzie urządzimy rozgrywki, ale transmisję wam zakodujemy i każemy słono płacić. Brzmi znajomo? Nie do końca wiadomo, jak to wszystko ma funkcjonować. Kiedyś, ktoś się z kimś stowarzyszył, razem zawłaszczyli każde jedno kopnięcie piłki na terenie kraju, zaczęli domagać się wsparcia i wyłączności. Nikt jednak nad nimi nie ma kontroli. 35 Członków zarządu? Brak sprawozdań finansowych? Przywykliśmy już to tego na tyle, że coraz mniej osób widzi w tym patologię. PZPN przecież nigdy nie przedstawiał sprawozdań, więc co w tym dziwnego? Zapytacie czy związek siatkówki dużo lepszy? Może i nie, nie wnikam, ale też konkurencja nie taka, bo na przykład w Niemczech siatkówka znajduje się na pograniczu amatorskiej dyscypliny. W siatkę wygrać można, ale w nożną to już trzeba. Taki jest deal w Europie i na świecie.

4. Brak Współczesnych Sukcesów

W siatkę dziś mistrzostwo globu, 40 lat temu również, 2008 srebro, złoto na Igrzyskach w Montealu i coś nawet mogłem widzicie pominąć bo jest się czym pochwalić. Szczyty zdobyte, nie tylko trzecie miejsca i jakieś dziwne legendy o meczach na wodzie. W kopaną od 1986 roku zakwalifikowaliśmy się do trzech dużych turniejów – 2x MŚ i 1xME (sorry, tych u siebie nie liczymy, choć i tu była szansa, że ni zagramy). Wszystkie te szanse przegraliśmy okrutnie, obnażono nasze wszystkie słabości – od mentalnych, przez organizacyjne, na czysto piłkarskich kończąc. Występy w Niemczech, Austrii i Szwajcarii i wcześniej w Korei po prostu przerosły możliwości polskiego futbolu, a już na pewno PZPN-u. Dlaczego pan Engel nadal występuje w roli eksperta w TVP, wie chyba tylko sam zarząd telewizji i może Darek Szpakowski, choć i on mógł stracić pewność…

5. Mądrale

No właśnie, a propos Engela. Zauważyliście, że o polskiej piłce i jej problemach najczęściej wypowiadają się ludzie, będący ich częścią. Problemów, nie wypowiedzi. Dyżurni eksperci – Kowalczyk, Juskowiak, Gmoch, czy nawet Szpakowski (od lat powtarzam, że zacznijmy od zmiany komentatora ;) ) – może to robi wrażenie na ludziach z pokolenia mojego ojca, ale we mnie wzbudza litość. „Mistrzostwo Europy Greków w 2004 to efekt wieloletniej pracy polskich szkoleniowców w lidze greckiej” – to autentyczny cytat z Jacka Gmocha, live in TVP. Polecam porównawczo rzucić okiem na mecze choćby ze wspomnianego Euro 88’ – to jest po prostu już inna dyscyplina sportu niż ta, o której opowiadają nasi eksperci.

Świeża krew, której ponoć coraz więcej? Poznałem przy różnych okazjach kilku młodych, zaciętych trenerów, naprawdę z pasją mówiących o prowadzeniu zajęć z najmłodszymi, mających marzenia i wizje rozwoju. Z tego, co wiem, żaden z nich nie zajmuje się już trenerką. Z przyczyn, nazwijmy to, ekonomiczno-etycznych.

6. Żelmisie

Pamiętam jak w rozmowie z Marcinem Rosłoniem w programie 1na1 Marcin Mięciel opowiedział o różnicach w podejściu i sposobie postrzegania piłkarzy w Niemczech w i Polsce. Ponoć tam jak spotkają piłkarza na ulicy, pytają o taktykę na następny mecz, względnie o wydarzenia z ostatniego spotkania. Generalnie rozmawia się o grze. U nas bardzo dużo uwagi kibiców i samych piłkarzy mam wrażenie też, skupia się na tym, kto czym jeździ i w którą stronę zaczesał sobie danego dnia swoją hipsterską grzywkę. Jest jeszcze jakiś piłkarz bez super-modnej fryzury? Gdy dziś patrzyłem na naszych siatkarzy, miałem wrażenie, że podobnych facetów (no może nieco mniej rosłych) jestem w stanie spotkać na ulicach polskich miast. Znamienne, że osobników podobnych do piłkarzy łatwiej trafić w nocnych klubach i dyskotekach. Tweeter podpowiada z resztą, że najbardziej urzekającą cechą dzisiejszych, siatkarskich bohaterów jest ich normalność, skromność. Ludzie czują, że są tutaj szeroko reprezentowani, łatwiej im się identyfikować z Zagumnym, Kubiakiem czy Miką. Z histerycznymi piłkarzami jakoś chyba trudniej.


Dzisiejsze mistrzostwo świata cieszy podwójnie. Sukces wiadomo, ale i szansa. Szansa, że chętniej będzie nad Wisłą oglądana siatkówka – kolejny krok w kierunku postulowanego przeze mnie zagłodzenia PZPN-u.

sobota, 13 września 2014

Wykolejenie Emocjonalne


Bitwy na cale, jakie toczone są po sąsiedzki na terenie całej Polski. Sąsiad wstawił 50'' to ja muszę przywalić 55'' i zaprosić tego ch## z żoną na wtorkową Ligę Mistrzów. Wyścig zbrojeń trwa, na ekranach o rosnących przekątnych można wyświetlać, co dusza zapragnie. Przeciętny Polak bardzo dużo ogląda telewizor, zwłaszcza przed jego zakupem. Potem, aby uściślić to językowo, ogląda telewizję i w sumie o tym  chciałem dziś słów kilka i potem jeszcze parę, ponieważ całkiem niedawno zastanawiam się, dlaczego wieżowiec na Woronicza nie zmienił się jeszcze akademik.

Był taki czas, że musiałem od czasu do czasu tłumaczyć się z nieposiadania samochodu (wiadomo, standardy społeczne zobowiązują) i z tego, jakim prawem tak dobrze sobie radzę bez takowego - wówczas nikt mi nie chciał uwierzyć, że zwyczajnie nie był mi potrzebny. Mój serdeczny przyjaciel kupił samochód marzeń (#KryzysWiekuSredniego ;)) by zaraz potem odkryć uroki warszawskiego metra i obecnie, poza abonamentem na strefę  płatnego parkowania, musi regularnie kupować  WD40 i czasem spryskać swoją zabawkę tu i ówdzie. "Jak to masz takie „zajeZaje” auto i jeździsz do pracy metrem?" - biedaczysko zmuszony jest  odpierać raz po raz jakże ciężki zarzut. Ja, kiedy już w ostatecznie zacząłem jeździć autem, bo też ostatecznie stało mi się ono zwyczajnie niezbędne, zacząłem, dla odmiany zapewne, regularnie dostawać po pysku za brak telewizora. Zawsze znajdę lepszy sposób na wydanie 1000PLN - to mój numer jeden frazes spośród, kilku, jakimi żongluje odpierając równie mało nieszablonowe "Jak to nie maasz TiViii?". Zwyczajnie staram się trzymać takie zasady, że abym z czegokolwiek korzystał lub czegokolwiek, który żeby z czegoś korzystał, to to coś musi mieć dla niego ofertę i najlepiej być wygodne w użyciu.

Z resztą nie wiem czy głupot nie piszę, bo dawno nie oglądałem telewizji, chociaż coś mi podpowiada, że szkoda czasu żeby to sprawdzać.

Opowiem jednak o tym, co pamiętam i na podstawie tego, co czasem do mnie przecieka. A że nie natknąłem się jeszcze na kampanię krzyczącą „zmieniliśmy się, wróć do nas, nie zawiedziemy Cię tym razem”, to prawdopodobnie to, co nadaje telewizja charakteryzuje się czymś, co można by określić, jako "pojemność programowa" - nawet młodzi i ambitni dziennikarze i twórcy poruszają się w sztywno wyznaczonych ramach. Bo jeśli wiadomości mają mieć zawsze, ale to zawsze 30 minut to coś tutaj nie gra. Czy zastanawialiście się czasem, dlaczego z głównego wydania programu informacyjnego dowiadujecie się o rzeczach, które pasują raczej do sprawy dla reportera? Tego dnia po prostu nic godnego uwagi się nie wydarzyło. A co jeśli jednego dnia spadłyby 2 samoloty i wydarzyły się trzy katastrofy kolejowe? I to wszystko w czasie kulminacji fali powodziowej na Wiśle w Kazimierzu? Wiadomości też trwałyby 30 minut? Na pewno któreś z tych wydarzeń, które jednego dnia stanowiłyby swoiste zbawienie dla wygłodniałych reporterów, musiałoby po prostu zostać pogrzebane. Jeśli każda stacja telewizyjna raz na pół roku ustawia ramówkę "na sztywno" to jest jak postawienie wiadra i nakazanie by raz w tygodniu zostało napełnione - nieważne, czym.

A z kolei gronie moich najszanowniejszych znajomych o tv i tym, co w nim nie mówimy w zasadzie w ogóle, odbiorników przypada mniej niż 1 na gospodarstwo domowe, abonamentów jeszcze mniej – swoista persona non grata. Jeśli stało się tak, że so-called pokolenie JP2 (Y),  całkowicie odcięło się od drogi komunikacji, która w teorii ma być kluczowa, główna i wiodąca, to nie ma szans na spójność z telewizyjną społeczeństwa. Czy nie jest tak, że wpływ mam na to, co wokół mnie, a jakiekolwiek niusy z polityki na szczeblu centralnym jedyne mogą jedynie wytrącić mnie z równowagi? Polecam obejrzeć news na ten sam temat na BBC i w TVP lub w TVN skupiając się na dostarczanym ładunku emocjonalnym.  Czerpiąc wiadomość z BBC emocje, jeśli tylko ich potrzebujesz, musisz zbudować w sobie sam. Oglądając TVP mam wrażenie, że przy okazji informowania mnie, co się dzieje, od razu dowiaduję się JAK MAM SIĘ CZUĆ wobec tych wydarzeń. Na emocjonalną monotonię nie można narzekać. Kolejno lecą news oburzający, news wzruszający, a zaraz za nim kolejny oburzający, a potem jeszcze taki wywołujący potężne poczucie bezsilności. Na koniec zawsze dorzucą coś z satyry podkreślającej otaczającą nas beznadzieję (pozdrowienia dla Tomka Sianeckiego za lata niezłomnego stylu). Nie chciałbym, żeby to było odebrane, jako krzyk o odbieranej pokoleniu 40+ wolności, jednak…hm… w sumie taki krzyk to właśnie jest.

Miałem niedawno obserwację na temat sposobu komunikacji wewnątrzpokoleniowych, w jaki sposób rozmawiają się ze sobą i niestety nie tylko, osoby „dojrzalsze”, te same które lubią przedawkowywać telewizję. Ofiara przejmuje metody kata – może stąd ich wieczne powarkiwanie i próby wzbudzania emocji i kontaktach z innymi. Zazdroszczę sąsiadowi z lewej? Czas wzbudzić zazdrość u sąsiada z prawej. Boję się o swoje dzieci, gdy są w szkole - czas nastraszyć wszystkich dookoła, niech też spokoju nie zaznają. Czuję frustrację, to pójdę w ostry oportunizm, niech poczują, co i ja czuję.

Od jakiegoś czasu biję na alarm, że standardowa edukacja (tzw. model pruski, kształcący pod kątem pracy w fabrykach, subordynacji i powtarzania czynności), na którą dla młodszych pokoleń wszyscy się wspólnie zrzucamy zawiera liczne luki, bo uczy wiedzy książkowej, zamiast uczyć jak żyć (....panie premierze) oraz tego, jak traktować innych, ale i swoją własną osobę. Tego, jak siebie poznać, skąd czerpać wiedzę o własnych potrzebach, oraz jak realnie szacować swoje możliwości, jak się właściwie odżywiać i ogólnie jak o siebie dbać, czym różni się infekcja wirusowa od bakteryjnej itp. proste, życiowe sprawy pozwalające „być życiowym”.  Jedną z takich rzeczy, bez której niestety uzyskamy świadectwo dojrzałości, jest świadomość występujących w nas emocji. Jasne, zdarzają się super świadome dzieciaki, zdarza się też coraz więcej świadomych rodziców. Trudno jednak udawać, że ta luka jest pomijalna, i że nie jest tak, że w tych kwestiach generalnie przeważa szkolenie walką. Jesteś podatny na uprowadzenia emocjonalne? Albo sam się szybko w tym zorientujesz, albo pozwolimy ci popełnić setki błędów, z których niedane ci będzie wyciągnąć żadnych wniosków, a na koniec zapiszemy ci długą listę psychotropów i potwierdzimy naszą doskonałość, głównie poprzez przeprowadzenie na tobie modelowego ostracyzmu….

Wracając do tv i serwisów informacyjnych – prawdę mówiąc zastanawiam się, co mogłoby poskutkować świadomym zarządzaniem emocjami w reakcji na niektóre niusy. Pamiętam, gdy jakiś gość urządził sobie w sobotnią noc istny carmageddon na sopockim „Monciaku, a 22 osoby zostały ranne. Szok, tragedia, żałoba, niedowierzanie, alkohol, narkotyki, szaleniec - z trzech serwisów internetowych po kwadransie wiedziałem wszystko – no może poza tym, co tak naprawdę się wydarzyło...

Czy zadaniem mediów nie jest przypadkiem zwyczajnie podać informację (np., jako suchy fakt), że coś takiego się stało i ewentualnie ocenić działanie służb, pomóc w analizie działać zapobiegawczych na przyszłość? Z naszych mediów, zanim dobrze wykonają swoją robotę i ustalą i zrelacjonują przebieg zdarzeń, dostajemy rozdygotaną papkę, potęgującą poczucie strachu i zagrożenia.

Opowiadam czasem ludziom o całym tym mechanizmie i spotykam kiwające ze zrozumiem głowy, niektórzy nawet wiedzą i mają pomysł na to, dlaczego tak a nie inaczej czują się po serwisach informacyjnych serwowanych przez lokalne stacje. Człowiek zaskoczony przez emocje jest skłonny do nieprzewidzianych reakcji, może być jak kolt upuszczony na podłogę - i mam wrażenie, że czasem tak zachowujemy się na ulicy wobec siebie. A jak o tym wiesz to może się zdarzyć, że będziesz się bał włączyć telewizor… i pewnie źle na tym nie wyjdziesz.

poniedziałek, 12 maja 2014

Rzeczpospolita się mnie ciągle… czepia

Oczywiście nie mam na myśli konkretnie słowa czepia, lecz nie wypada ocierać się o wulgarność w pobliżu słowa Rzeczpospolita. Choćby, żeby się nikt nie przyp. . Znowu! Nie robię, na co dzień jakiś nieprawdopodobnie off-owych rzeczy. Jeżdżę samochodem, rowerem, chodzę po chodnikach i trawnikach, przekraczam ulice, tory tramwajowe, piję piwo, palę skręty i Marlboro lighty, jeżdżę komunikacją miejską, parkuję moje auto. I każdego dnia towarzyszy mi wieczny stres, że zaraz ktoś się do mnie o coś przy…czepi.

Jak autem jadę z całą watahą spieszących się lemingów, to zamiast zwracać uwagę na to, co na drodze ważne do wychwycenia, rozglądam się za fotoradarami, suszarkami i misiaczkami – z szachownicą lub z paskiem, żeby nie było za łatwo. Kiedy lecę autostradą, zamiast w zderzak przed sobą, częściej zerkam w lusterko wsteczne, sprawdzając czy auto za mną nie jest uzbrojone w jakąś dziwną aparaturę do mierzenia prędkości, więc narażam się jednocześnie i na kraksę i na mandat. Rowerem jeżdżę również lekko zestresowany - gdy byłem mały to nikt nie karał za jazdę po chodniku i w ogóle raczej nikt się nie czepiał (wtedy znałem tylko takie określenie) cyklistów. Teraz chodnikiem nie, bo jak nie „pan władza”, to doczepią się przechodnie, skutecznie nakręceni przez rozhisteryzowane media. Ulicą nie, a na pewno nie wszędzie, po rynku nie, a po ścieżce tylko w dobrym kierunku, nawet nie wiadomo czy wszędzie po lesie wolno, gajowy też na pewno ma swoje paragrafy. Nawet kiedyś za jazdę "bez trzymanki" się do mnie doczepili Policjanci (mandatem surowym grożąc), z nudów albo z innego tylko sobie znanego powodu.

Na trawnik aż strach nogę postawić, a co dopiero skorzystać. Z piwem, bez piwa, tajniacy „pod Operą” powód znajdą – o mandacik nie ciężko, obywatel się cieszy, że bez punktów. Fajkę kiedyś rzuciłem na ziemię, mój błąd. Ok, kara musi być, ale gdy zaproponowałem podniesienie niedopałka, spotkałem się ze zdziwieniem i wysokości mandatu, o mało wobec mnie nie podwojono - obywatel się wykręca chcą naprawić to co zmalował. Przyczepili się, że zadośćuczynić chciałem czy że owoc pracy dzielnej Straży Miejskiej chciałem skraść nikczemnie?  

Pracę mam (lucky me!), więc czasem się spieszę. Boje się nawet liczyć ile czasu można zmarnować, czekając na zielone dla pieszych albo drepcząc za każdym razem karnie na około, by z zebry skorzystać. Wpadając pod samochód zaszkodzę najpewniej głównie sobie, więc bez podpisywania stosu oświadczeń jestem skłonny sobie uwierzyć, że zrobię, co w mojej mocy by z automobilem się nie zderzyć – mimo to ulicę przekraczam z lekkim dreszczem, że za rogiem czają się czarne pantery, tej nocy wyjątkowo celowo bez odblaskowych kamizelek, gotowe uszczuplić mój budżet o stówkę lub dwie. Przechodzę na drugą stronę, nerwowo kręcąc głową, jakbym się z Wronek albo z Rawicza dopiero co się urwał.

Używki, złe fatalne, bleee, ale ilość mandatów za picie pod chmurką mogłaby, poprawcie mnie, jeśli się mylę, delikatnie sugerować, że obywatele Rzeczpospolitej, rzeczy wspólnej z tego co mnie uczyli, popijać browar na dworze w swoim własnym kraju po prostu chcą i jakoś  ich to specjalnie nie gorszy. Można pomyśleć, że coś tu nie gra, skoro ciągle to robią i przestać nie chcą, można też pomyśleć, że świetnie, że ciągle to robią, bo można tłuc statystyki, bez konieczności głębszej refleksji.

A gdy już zdecyduję się, że na piwo za 15 ochoty nie mam, a na kolejny mandat tym bardziej, to jadę do miasta autem, no i gdy wracam, zaparkować wypada. Z miejscem pod blokiem różnie, im później tym gorzej. Jak budowali blokowisko to był jeden Polonez i trzy maluchy na całą „ośkę”, więc winić nie ma kogo (ale jak to tak bez winnego?, zapyta niejeden…) Ale emocje są co rano -  ciekawe czy dzisiaj wzięli na hol? Czy znowu się uda, czy władza zaakceptuje miejsce parkingowe, które w formie nikomu nieprzeszkadzającej i nic nie niszczącej stworzyłem, by nie musieć spać w wozie na awaryjnych.  A co ważniejsze, czy zaakceptują to nowe miejsce do parkowania sąsiedzi i oszczędzą gwoździa lakierowi prawych drzwi. Nawet jak nic nie zastawia, to niech kreatywnością nam tu nie szpanuje. My tu już 30 lat mieszkamy nigdy nikt z nas nie wpadł że można w tym miejscu auto zostawić. Jakiś mądrala przyjechał i szpanuje kreatywnością...

Kaskaderem ani hipsterem się nie czuję, raczej to, co robię wydaje się współcześnie polskie. Lubimy samochody i je mamy, mimo, że nas na nie nie stać. Rowery miejskie to taka moda z zachodu, podobnie jak zioło – musi być opodatkowane, przynajmniej  stresem. Jechałem ostatnio metrem, kupiłem bilet, siedzę i jadę. I musiałem sobie normalnie wytłumaczyć, że skoro puszkę coli wyrzuciłem przed wejściem na stację, to naprawdę nie będzie się do mnie przez najbliższe 20 minut, o co przy… czepić. Aż nie wysiądę i próbując zmienić stronę ulicy. powrócę do szarej strefy…

wtorek, 14 stycznia 2014

64 stracone

Brzmi jak adres przy romantycznej, wąskiej uliczce w malowniczej Toskanii? Pewnie i tak, ale dziś jednak znowu o tenisie chciałem słów kilka. 64 to nic innego jak 128 podzielone przez 2, a 128 wiadomo - drabinka turnieju głównego każdego z Wielkich Szlemów. Drabinka, która w ciągu dwóch tygodni wygeneruje 127 przegranych i jednego tylko zwycięzcę. Poprzedni tydzień, w drugiej kolejności upłynął światu tenisowemu na śledzeniu nadzwyczaj gęsto posianych po antypodach turniejów ATP i WTA, bo w kolejności pierwszej wszyscy zajęci byli typowaniem i prognozowaniem wyników zbliżającego się Australian Open. Zupełnie jakby ktoś wymagał tutaj jasnowidztwa. Ale o jasnowidztwie komentatorów i ekspertów kiedy indziej, obiecuję.

Wśród prognozujących szukałem jednak kogoś, kogokolwiek, pojedynczego choćby głosu, który powiedziałby coś odkrywczego o turnieju pań. Chciałem usłyszeć przynajmniej parę odkrywczych zdań, a nie tylko nudne parafrazy pytania czy to już nie czas aby Serenie Williams powinęła się noga, i jakie to wielkie nieszczęście spotyka te z tenisistek, które trafiają do tej samej połowy drabinki turniejowej co utytułowana Amerykanką. Póki co u pań zasada jest prosta - gdy już "sierotka" skończy demontować kulki z karteczkami w środku, pędzimy szybko do tablicy zatytułowanej "draws" i im niżej jesteśmy, czyli im dalej od Sereny, tym dłużej sobie tego roku pogramy.

Trochę mi to przypomina jałowe nieco lata 2006 i 2007 w męskich rozgrywkach. Epickich pojedynków było dużo, ale jakoś najwięcej ochoty do walki wykazywali gracze ulokowani w turniejowych drabinkach z dala od Rogera Federera. W pojedynku ze Szwajcarem wygranie seta uznawane było wtedy za sukces, tak jak dziś za coś więcej niż blamaż uznaje się wydłużenie meczu ponad te magiczne 15 gemów przeciwko młodszej Williams. Mistrzów trzeba szanować, ale czyż nie marzymy o pojawieniu się Rafaela Nadala w spódnicy - zawodniczki, która wydarłaby dla nas kibiców te znaki zapytania, których w finałowych fazach turnieju brakuje? Pamiętam, że w okresie totalnej dominacji Federera miałem ochotę nosić na rękach każdego z tenisistów, który go pokonał lub miał papiery na zachwianie żelaznej równowagi szwajcarskiego mistrza.

Kobiece rozgrywki były kiedyś super ciekawe, szczególnie w okresie gdy jednocześnie grały siostry Williams, Caprati, Hingis i Davenport. Coś jak obecne,  super-four czy super-five (żeby nie narazić się na gniew fanów Del Potro) w rozgrywkach mężczyzn. U kobiet dziś niestety mamy Azarenkę, która zawsze przegra z Sereną, ale za to wygra z każdą inną, oraz Serenę, z którą większość zawodniczek przegrywa w szatni. 

Gdzieś w głębi serca myślę, że szanse na upragnione wzbogacenie kobiecych rozgrywek mogłaby mieć nasza Agnieszka Radwańska. Byle tylko była w stanie poświęcić jeden sezon na zbudowanie masy i dodaniu sobie mocy, nawet kosztem wyników by ze swoim talentem wspiąć się w końcu na tenisowy szczyt.