środa, 27 lutego 2013

55 minut dla wytrwałych

Dzisiaj filmowo, na pewno wszystkich tych zagrań nie widzieliście. Pozycja dla wytrwałych :)


Fajnie jak zagranie polskiego tenisisty znajdzie się w takiej kompilacji, jakby nigdy nic (haha, jakbyśmy byli potęgą tenisową, albo od zawsze do światowej elity tenisa należeli). Miłego oglądania. 

wtorek, 26 lutego 2013

Dyscyplina doskonała


Nie wiem jak Was, ale mnie przechodzą ciężkie dreszcze, albo używając słów mojego ulubionego komentatora tenisowego, Karola Stopy, skóra mi cierpnie, gdy słyszę o próbach manipulowania przy przepisach gry w tenisa. Wiadomo, zmiany napędzają postęp, dają poczucie odświeżenia no i od punktu zmiany można mówić o nowej epoce, podkreślać, że coś stało się przed zmianą lub też po niej. Ostatnią dobrą modyfikacją jaką sobie przypominam to likwidacja przerwy po pierwszym gemie i obligatoryjna przerwa po secie bez względu na wynik. To była dobra zmiana, porządkująca organizację gry, z samą rozgrywką nie miała jednak nic wspólnego. Poza tym były tylko projekty zmian, które szczęśliwie lądowały w koszu.

Ostatnia duża rewolucja
to próba uratowania debli. Skracając mecze, próbowano dodać element przypadkowości (w sztuczny miało to zaburzyć przewidywalność rozstrzygnięć) i skrócić rywalizację. Nagłą śmierć testowano między innymi w Mistrzostwach Polski... singlistek. Ktoś, kto nad zmianą srogo się głowił (i najwyraźniej oglądał dużo NHL, tam nagła śmierć sprawdza się doskonale) najwyraźniej nie rozumiał, że nie można mieć w sporcie samych decydujących momentów, i gdyby dać mu wolną rękę pewnie chciałby rozgrywać sety do 4 zamiast do 6 (haha, prawie jak formuła setów od 2:2 znana z rozgrywek amatorów). A przecież bez odpowiedniego podprowadzenia, rozstrzygająca rozgrywka przestaje być ostatecznie emocjonująca. Ja w tym miejscu oczywiście celowo przesadzam i nakreślam trochę skrajności, ale czy konkurs rzutów karnych ma sens bez wcześniejszych, nawet najnudniejszych 90 minut? Z grą podwójną wyszło tak jak każdy widzi, debel wylądował na bocznych kortach, prestiż utrzymały rozgrywki tylko wielkoszlemowe, a więc te, gdzie gra się pełną formułą best-of-three i bez to skracania gemów do maksymalnie 7 piłek, czyli nagłej śmierci przy 40:40. A legendarne mecze deblowe? Mam wrażenie, że ostatnie rozegrano jeszcze w czasach formuły best-of-five, albo w niezawodnym Pucharze Davisa, gdzie daleko szukać nie trzeba. Pamiętacie lutowy pojedynek Szwajcarów z Czechami w Bazylei? Pewnie nie dałby kibicom nawet połowy tych emocji, gdyby rozegrano według uproszczonej formuły. Każdy z nas ma swoje ulubione, legendarne i niepowtarzalne mecze, ale jestem przekonany, że większość z nich rozegrana według innych zasad, nawet w wyobraźni momentalnie blednie.. 

Niedawno powróciła dyskusja na temat netu (http://bit.ly/135F899). Natychmiast przyszło mi do głowy, że pewnie któremuś z bossów telewizyjnych na słupkach w excelu wyszło, że finał US OPEN 2012 nie przyniósł zakładanych zysków, ponieważ był za długi (i zdjął czas antenowy programowi zaplanowanemu zaraz po nim) i pora raz jeszcze przeforsować jakiś "ciekawy" pomysł, w teorii mający zyskać czas. Na pierwszy ogień poszła zamiana zwyczajowych 20 sekund między piłkami na sztywne 25 sekund. Zgodnie z wyliczeniami oszczędza to około 2 minut (słownie: dwa) na przestrzeni pięciosetowego meczu. Oszczędności z likwidacji (błagajmy niebiosa aby tylko potencjalnej) netu są trudniejsze do zmierzenia, ale oszczędność na pewno pewno będzie bliska zeru. Zasada powtarzania podania po zahaczeniu taśmy przez piłkę nie wzięła się i warto to przypominać przy okazji każdej próby jej likwidacji. Sytuacja nie jest jeszcze na tyle poważna by używać słowa zamach, bo na szczęście sami tenisiści sami wiedzą, co dla nich dobre. Potrafią też swojego zawodu skutecznie bronić  co udowodnili już raz w 1999, skutecznie wybijając z głowy władzom światowego tenisa pomysł likwidacji netu. Mam nadzieję, że uczestnicy challengerów testujący w pierwszym kwartale 2013 ten promujący przypadek fragment gry nie pozostawią suchej nitki na pomyśle i kupią nam dekadę spokoju w tej materii. 

Zasady gry w tenisa i system liczenia punktów są bardzo dobrze skonstruowane,  ograniczają element przypadku praktycznie do zera, a szczęśliwe rozstrzygnięcia mają miejsce tylko w przypadku bardzo wyrównanych spotkań, zatem w meczach, w których trudno jednogłośnie wskazać lepszego. W pozostałych przypadkach, ujmując rzecz najprościej, lepszy ma tyle szans na udowodnienie swojej wyższości, że jeśli ich nie wykorzystuje, to znaczy, że jest słabszy. Nie jeden raz podawałem sprawiedliwość rozgrywki jako cechę stanowiącą największą zaletę białego Likwidacja netu to krok oddalający tenis od tego, co przez lata przynosiło mu popularność i stanowiło o wyjątkowości rywalizacji .

Dla kibica sportowego, który akurat umiłował sobie tenis i kopaną (czyli takiego jak moja skromna osoba), brak podążania za duchem gry przez władze tych dyscyplin boli podwójnie. W futbolu, gdzie zmiany są konieczne, natychmiast, tutaj, teraz, aby grę uporządkować, przywrócić na tory uczciwości i męskości, na drodze stoi konserwa i jakaś tam loża starych dziadków w Anglii, która jest ciałem tak abstrakcyjnym, że nawet nie chce mi się nadwyrężać dobroci wujka googla, by precyzyjnie przywołać jej nazwę. W tenisie, gdzie problem w zasadzie nie istnieje, zasady są dobre, uczciwe i pozwalają zawsze wyłaniać lepszego, tak potrzebny konserwatyzm  oddał pole, jak zwykle nieopodatkowanym, niemądrym pomysłom. Oby skończyło się tylko na strachu. 

Ten luz...


Jakiego niesamowitego luzu nabierają ludzie powszechnie uwielbiani. Mi najbardziej w oczy zawsze rzuca się kompletnie zrelaksowana mimika twarzy. Miałem okazję (i szczęście) obserwować Federera na początku jego drogi na tenisowy szczyt (haha, jeszcze wtedy inny bohater tamtych czasów, Lleyton Hewitt często sprawiał mu lanie) i pamiętam go jako człowieka pełnego niepewności, potrafiącego, prawie jak Marat Safin, oddać mecz z przyczyn czysto emocjonalnych, niemal celowo przegrywając piłki, byle by tylko jak najszybciej opuścić kort. Ile to razy w napięciu, z poczuciem niesmaku i zawodu opuszczał kort na początku swojej tenisowej drogi.




Tylko Roger może sobie pozwolić na takie numery

Wszystko zaczęło się na Wimbledonie 2003 - finał wygrany z Markiem
Philippoussisem dał początek ery wielkiego Szwajcara. Od tamtej chwili nie było już wątpliwości - czyste mistrzostwo. Pamiętacie pierwszą poważna eksplozję Małysza w 2001 w Garmisch Partenkirchen? Tego naładowane brakiem wprawy wywiady, w których jedyne co go interesowało by nikt przypadkiem nie próbował ściągnąć mu zgłowy czapeczki z logo jego żywiciela, firmy RedBull. A na koniec kariery jak patrzyłem na wielkiego skoczka z Wisły widziałem twarz człowieka spełnionego, wyluzowanego, takiego, któremu krzywda  stać się nie może. Mam identyczne skojarzenia, gdy patrzę na Rogera i luz jakim potrafi obdarzyć dziennikarzy, kibiców a nawet rywali. Po prostu wielki mistrz.

TENNIS IS A MIND GAME

Wawrinka i Djokovic, Monfils i Simon, medical timeout, Sloane Stephens i to w zasadzie tyle o Australian Open 2013. Relatywnie mało zaciętych spotkań, hegemonia faworytów i jeszcze na to wszystko ten hiszpański troll, David Ferrer, który raz kolejny wysadził z siodła wszystkich ciekawych graczy po swojej stronie drabinki, by ponownie zafiniszować efektownym oddaniem się w meczu z potentatem. Trochę mi w tym turnieju brakowało ciężaru gatunkowego, dramatycznych pojedynków graczy niekoniecznie ze ścisłej czołówki. Nie da się zorganizować legendarnej pięciosetówki na zawołanie, wiadomo, dlatego tym bardziej szkoda, że nie mieliśmy finału na miarę tego sprzed 12 miesięcy.


Okazuje się bowiem, że nie jest bez znaczenia, którzy gladiatorzy z wielkiej czwórki spotykają się w finale lub półfinale, bo widowiska, poziomu i dramaturga nie gwarantuje każdy co do jednego układ par. W niedzielnym finale było widać jak na patelni, że Murray i Djokovic to gracze potrzebujący dodatkowego zapłonu do osiągnięcia tenisowej nadświetlnej. Jeśli po drugiej stronie siatki staje przeciwnik, którego nazwisko samo w sobie jest przy okazji nazwą stylu gry w tenisa, to i owszem. Serb i Szkot to świetni i bardzo solidni partnerzy do takiego tanga, w którym do ostatniego taktu nie będzie znane rozstrzygnięcie. Przeciwko Federerowi, Nadalowi czy choćby Del Porto mecz z gatunku tych epików znad tenisowej przepaści murowany. Pojedynek Nole z Wawrinką, tenisistą ze stylu i psychiki (poniekąd nieodgadnionej) podobnego zupełnie do nikogo, był genialnym widowiskiem, ale to właśnie dlatego, że miał kto w tamtym meczu dorzucać do pieca.

Na tle tej znakomitej dwójki konkurencja wypada oczywiście blado. Ale nie dlatego, że Murray i Djoko porażają elegancją i doskonałością jak Federer, albo energią i nieustępliwością jak Nadal. Ci dwaj to raczej rzemieślnicy, którzy zdystansowali konkurencję warsztatem. Są zwyczajnie lepsi, dokładniejsi i szybsi o to jedno tempo od całej reszty. Oczywiście poza tymi, od których są szybsi o dwa tempa. Mają bowiem panowie forhand, backhand niby mało charakterystyczne, ale jednak z tym dodatkowym zastrzykiem pewności i jakości. To tak jakby wypuścić na tor dwa auta, z których jedno ma trochę lepszy silnik, nieco bardziej zaawansowane opony, ciut lepszą aerodynamikę, a do tego kierowcę z chłodniejszą głową. Wiadomo, że wszystko rozstrzygnie się w dwóch, maksymalnie trzech, jak na wielkiego szlema przystało, zakrętach.

Nie ujmując niczego tym dwóm gościom, którzy już i tak sporo ciekawego dali światowym rozgrywkom, spośród wielkiego kwartetu, broń boże smyczkowego, australijskiemu finałowi trafiła się para najmniej ciekawa. Zderzenie podobnych stylów, określanych jako aktywna defensywa, zawsze pozostanie tym, czym jest połączenie puddingu waniliowego z ... puddingiem waniliowym. Efekt raczej przewidywalny i tym bardziej mało wybuchowy. Finał Australian Open 2013 rozegrał się głowach, co zaskoczeniem nie było. Co zaskakuje, to fakt,  że Murray wydaje się jeszcze nie rozumieć tego, o czym Novak mówi otwarcie, nawet w wywiadach pomeczowych. Cytując, "tennis is a mind game". W ważnych punktach pojedynku widać było bowiem niezwykle wyraźnie, jak obaj gracze skupiają się na kompletnie innych elementach tenisowego sztuki. Szkot koncentrował się na elementach gry, zaś Serb niemal wyłącznie na podtrzymaniu pewności siebie i odpowiedniego nastawienia mentalnego.

Jeden z niezapomnianych przeze mnie przykładów z przeszłości, tym celniejszy, że dotyczący brytyjskiego tenisa, to mecz Tima Henmana z Richardem Krajickiem podczas US OPEN 2000. Tamtego wieczoru na Arthur Ash Stadium gościom zaserwowano zderzenie podobnych stylów, zbliżonych umiejętności i  przepiękny serv'n'volleyowy tenis. Spotkanie zacięte, długimi fragmentami porywające, jednak trudno było mieć wątpliwości co do tego jak to się  wszystko skończy. Na korcie było widać wyraźnie który z grających to mistrz Wimbledonu, a który to tylko wieczny pretendent. Dawało się odczuć, i to  bez zaglądania w statystyki, który z grających z wielkim mistrzem tamtych czasów Petem Samprasem, wygrywał, a któremu udało się raz wygrać. Murray w turnieju wielkiego szlema zwyciężył to fakt, a czy powtórzy ten sukces pozostanie odrębnym pytaniem. Uwagę zwraca to, że potrzebował aż 5 prób by oswoić się z ciężarem gatunkowym meczu finałowego w turnieju wielkoszlemowym. Djokovic zgarnął  swój pierwszy triumf już za drugim razem, przy czym warto zaznaczyć, że w pierwszym podejściu za rywala miał na Federera w peaku swojej kariery. Australian Open 2013 było jego szóstym wielkoszlemowym tytułem i nie jest raczej pytaniem czy to już ostatni...

what the fuck was that?

Jedno 4:0 wiosny nie czyni. Postanowiłem jednak poczekać jeszcze z kredytem zaufania dla jakość gry Kolejorza. Nie idźmy na łatwiznę. Doświadczenie w oglądaniu kopanej podpowiada, że jakość strzelanych goli świadczy o formie i klasie drużyny, a fuksy maskują miernotę. Nie podobały mi się bramki strzelone Ruchowi, przepraszam. Oczywiście cieszę, że ze zwycięstwa, trzech punktów, a chyba najbardziej z tego, że nie położyli się jak to zwykli od lat czynić na Cichej. Z resztą,  po tym co napisałem w poprzednim wpisie, w razie porażki czas byłby chyba zamykać bloga. Przypadek Kuźniara z TVN-u uczy ostrożności z podobnymi deklaracjami i każe składać je raczej z dołu, co właśnie uczyniłem.

piątek, 22 lutego 2013

Poznańska Przeciętność

Na Lecha w meczu z chorzowskim ligowym karłem można stawiać w ciemno. I nie dlatego, że Poznaniacy dobrze w tym sezonie grają na wyjazdach, bo grają na nich szczęśliwie. I też nie z powodu jakiejś niesamowitej passy, jaką mają na boisku (no bo przecież nie stadionie) na Cichej w Chorzowie, bo tam przez ostatnie dwie dekady idzie im wyjątkowo źle. Jednak zawsze pojawiające się w Lechu nowe siły stanowiły o sile ognia, dawały powiew świeżości, nieprzewidywalności i tą siłę uderzenia, dla której poznańscy fani od lat zapełniają trybuny na Bułgarskiej.

Wiadomo, że jak kupisz dwa nowe ciuchy,

wtorek, 19 lutego 2013

Dyscyplina doskonała

Nie wiem jak Was, ale mnie przechodzą ciężkie dreszcze, albo używając słów mojego ulubionego komentatora tenisowego, Karola Stopy, skóra mi cierpnie, gdy słyszę o próbach manipulowania przy przepisach gry w tenisa i systemie liczenia punktów. Wiadomo, zmiany napędzają postęp, dają poczucie świeżości,  no i od punktu zmiany można mówić o nowej epoce, podkreślać, że coś stało się przed zmianą lub też po niej. Ostatnią dobrą modyfikacją jaką sobie przypominam to likwidacja przerwy po pierwszym gemie i obligatoryjna przerwa po secie, bez względu na wynik. To była dobra zmiana, porządkująca organizację gry, choć z samą rozgrywką nie miała jednak nic wspólnego. Poza tym były tylko projekty zmian, które szczęśliwie lądowały w koszu.

Ostatnia duża rewolucja

czwartek, 14 lutego 2013

Hebel kompletny

Winien relację z dolnośląskich, sobotnich wyczynów tenisowych na poziomie Amatorskiego Tenisa Polskiego, czyli ATP Babolat Tour, uprzejmie relacjonuję. Poza miłą atmosferą i naprawdę fajnym klubem tenisowym C.T. Redeco, dobrego o swoim występie mogę powiedzieć tylko tyle, że czułem, iż stać mnie na więcej. Dużo więcej. Tennis is a mind game, jak pisałem kilka tygodni temu. Teraz wiem dodatkowo, że hebel to narzędzie, które należy trzymać z dala od rakiet tenisowych, najlepiej w drugim pokoju.

Ciężko w to uwierzyć, ale chwila zapisania się na ten turniej

wtorek, 12 lutego 2013

Female population after midnight

Nieszczęśliwe, zagubione, znudzone. Takie określenia przychodziły mi do głowy gdy w ostatnią sobotę obserwowałem kobiety w jednym z ważniejszych poznańskich klubów. Miejsce bardziej mainstreamowe niż offowe, gdzie raczej mało jest miejsca na hipsterstwo, bolesną oryginalność i czy wszelkie inne powiewy ASP (w szatni brak miejsca na te gigantyczne teczki z pracami, może dlatego nie przychodzą :) ). Co zawsze było charakterystyczne dla Blue Berry Baru, bo o nim mowa, to kobiety ubrane naprawdę z rozmachem, ale i z pomysłem, złośliwi mawiają nawet, że jak w sylwestra. Dobrze doinwestowane buty, torebki, fryzury i inne akcesoria, których pojedynczo nie ogarniam, ale na pewno stanowiące ważne elementy całości.

W ostatnią sobotę postanowiłem wyluzować trochę z tym samczym zachwytem i

piątek, 8 lutego 2013

ATP we Wrocławiu - tennis not for everyone

No i stało się. Dobra forma ostatnich tygodni poszukała okazji sama i w sobotę podbijam stolicę Dolnego Śląska, na sponsorowanym przez Babolata turnieju ATP kategorii drugiej. Mam tylko nadzieję, że nie dadzą o sobie znać normalne u mnie turniejowe nerwy, bo turniej to jednak nie liga. Jest kilka spotkań do rozegrania, a porażka oznacza to, co każdej drabince turniejowej jest najpiękniejsze. To jest sport naprawdę dla odpornych, bo na przykład, nie wiem czy zdajecie sobie z tego sprawę, ale w wielkim szlemie 127 zawodników jedzie do domu po przegranym meczu. Słownie studwudziestusiedmiu przegrywa swój ostatni mecz turnieju  i możliwość rehabilitacji przed tą sama publicznością otrzymuje dopiero rok później.

A tak kompletnie już zbaczając z tematu

kotwica i wślizg

Wiecie czym jest Pozycja barowa "na kotwicę"? To taka technika użytkowa, stosowania głównie w kilku pierwszych godzinach doby, niosąca ze sobą wiele zalet, również bezpieczeństwa. Nie rozpisując się długo, komukiedykowiek zdarzyło się powiedzieć sobie "damn, te ostatnie 8 shotów wczoraj - koplentnie niepotrzebnie", wie jak to zrobić aby nie upaść gdy noc u szczytu, a elementu baśniowego w żyłach krąży już nadmiar. Na parkiecie apogeum, my dobrze zainstalowani w barowym obserwatorium, doceniamy solidność konstrukcji dzielącej nas od półek z alkoholowym menu i przestrzeni zarezerwowanej wyłącznie dla barmanów, przelewających cały ten asortyment z butelek do szklanek. Jeden z butów wykorzystuje obowiązkowy w wyższym segmencie barów podnóżek (bary bez podnóżka koszmarem kazdego pijaka), ręka zaś w podchwycie uczepiona lady, kotwiczy nieprzewidywalne już w tym stadium ciało. I've been there pomyślicie pewnie.

Jednak najciekawsze wydaje się rozwinięcie pozycji "na kotwicę" - obserwowane w sytuacji wymagającej interakcji w płcią przeciwną. Załóżmy, że najpiękniejsze i najbardziej emocjonujące godziny nocy, zastaną nas w towarzystwie budzącej wyższe niż przeciętne zainteresowanie jakiejś niewiasty. Na ladzie rzecz jasna kilka pustych kieliszków, po oczywiście wspólnie wypitych szotach, do połowy odpita wódka z redbullem i coś tam jeszcze chcecie, proszę sobie ładnie oczami wyobraźni domalować. Dmuchnąłem trochę optymizmem, żeby nie wyszło, że "kotwica" musi oznaczać totalną porażką danej nocy, i niech raczej pozostanie konsekwencją, nazwijmy to "szczęścia pochłoniętego w formie ciekłej bez zapoznania się ulotką". Przy tak dobrze już zastawionej ladzie, zakotwiczony facet barze rozpoczyna flirt ( Postanowiłem opisać to ze zwrotem facet, bo panie jednak rzadziej, i chwiała Bogu, znajdują się w stanie zmuszającym do stosowania, technik stabilizujących). Wybranka stoi zaś w odległości umożliwiającej kontakt wzrokowy, ale konwersację już niekoniecznie - wiadomo, klub, beat i te cholerne niskie tony. Akcja zaczyna się, gdy konieczne jest przysunięcie głowy w kierunku, mówiąc nieładnie, celu. Aby nie stracić balansu  uzyskanemu dzięki prawidłowemu, zgodnemu ze sztuką żeglarską, rzuceniu kotwicy, wykonywany jest wówczas ten zadziwiający wślizg po ladzie barowej - nogi zostają w miejscu, pracuje tylko góra. Głowa trafia tam, skąd może bez znaczących zakłóceń nadawać. Zbliżenie z każdą chwilą pogłębia się, gdy faktycznie rozmowa zaczyna dokądś zmierzać (you know what I mean), to i partnerka przemierzy kilka metrów bieżących lady (wygląda jak tańczenie wolnego w podstawówce) by choć co któryś nie musieć uśmiechać się w ciemno. To chyba najciekawszy właśnie moment, bo gdy taki wślizg wykonują obie strony rozmowy wygląda to podwójnie osobliwie, bo trudno nie zauważyć podobieństwa do dwóch długoszyich stworów, których anatomia doskonale wspiera umizgi w tej skomplikowanej technicznie sytuacji. Działa? Działa! A że nie wygląda jak na filmie, to naturalne i tylko nasza wina, że byśmy chcieli żeby tak wyglądało.

Z resztą, im godzina późniejsza tym szyja dłuższa (a gardło głębsze), a polegiwanie na ladzie barowej tym bezpieczniejsze. U Woody Allena to się nazywa "whatever works", mama powiedziałaby "nie stój tak przy dziewczynie, nie wypada", a jak wiadomo, nadmiar kultury nie zawsze jest kluczem do sukcesu, ewentualnie na sukces każe czekać dłużej niż przyzwoicie. A akcja, która zainspirowała mnie do opisania tego kuriozum, zakończyła się z resztą sukcesem i odzyskaniem przeze mnie wiary w moc naturalnego zachowania.

czwartek, 7 lutego 2013

Błąd linii środkowej

Miałem ostatnio bardzo ciekawego przeciwnika w meczu ligi tenisowej. Ciekawego z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że był obdarzony ambicją w stylu prawnika-indywidualisty, niemalże japiszona, taki typ z bardzo silnie zaciśniętymi ustami, szczególnie w kluczowych momentach. Po drugie, niczym pirat drogowy, notorycznie łamał przepisy gry. Jego problem polegał na tym, że serwując na stronę backhandową, za mocno wyrzucał piłkę do boku, po czym "goniąc" za nią popełniał rzadko wywoływany na poziomie pro błąd linii środkowej, polegający na przekroczeniu osi podłużnej kortu i wykonanie podania de facto na wprost zamiast po przekątnej. Jako odbierający byłem w niezłym szoku, bo piłka nadlatywała nad karo serwisowe pod nieznanym mi wcześniej kątem.