wtorek, 26 lutego 2013

Ten luz...


Jakiego niesamowitego luzu nabierają ludzie powszechnie uwielbiani. Mi najbardziej w oczy zawsze rzuca się kompletnie zrelaksowana mimika twarzy. Miałem okazję (i szczęście) obserwować Federera na początku jego drogi na tenisowy szczyt (haha, jeszcze wtedy inny bohater tamtych czasów, Lleyton Hewitt często sprawiał mu lanie) i pamiętam go jako człowieka pełnego niepewności, potrafiącego, prawie jak Marat Safin, oddać mecz z przyczyn czysto emocjonalnych, niemal celowo przegrywając piłki, byle by tylko jak najszybciej opuścić kort. Ile to razy w napięciu, z poczuciem niesmaku i zawodu opuszczał kort na początku swojej tenisowej drogi.




Tylko Roger może sobie pozwolić na takie numery

Wszystko zaczęło się na Wimbledonie 2003 - finał wygrany z Markiem
Philippoussisem dał początek ery wielkiego Szwajcara. Od tamtej chwili nie było już wątpliwości - czyste mistrzostwo. Pamiętacie pierwszą poważna eksplozję Małysza w 2001 w Garmisch Partenkirchen? Tego naładowane brakiem wprawy wywiady, w których jedyne co go interesowało by nikt przypadkiem nie próbował ściągnąć mu zgłowy czapeczki z logo jego żywiciela, firmy RedBull. A na koniec kariery jak patrzyłem na wielkiego skoczka z Wisły widziałem twarz człowieka spełnionego, wyluzowanego, takiego, któremu krzywda  stać się nie może. Mam identyczne skojarzenia, gdy patrzę na Rogera i luz jakim potrafi obdarzyć dziennikarzy, kibiców a nawet rywali. Po prostu wielki mistrz.

0 comments: